Myśli sproszone.
Na podwórku, które wygląda jak z Okna na podwórze Hitchcocka, można zobaczyć z okna wiele ciekawych rzeczy. Na przykład: w krajobraz oglądanie bogini TiWi (z angielska: TV) wrosło już tak mocno, że nikogo nie dziwi, iż telewizornia wszędzie leci. Da się nawet podglądać, co tam sąsiad ogląda. A może wcale nie ogląda? Może coś tam tylko bez ustanku leci. W tle. Kojący teoretycznie szum. Sąsiad (podobnie jak ja?) zapewnia sobie nieustanną obecność ciał obcych w domu. Ciał, obrazów oraz idei, którym oddał już swoją przestrzeń niegdyś prywatną w pacht. Telewizor leci. (Albo serial na komputerze). Jest domownikiem. Dyskretnym, a jednocześnie wszechobecnym. I taki kwiatek: niezobowiązujący rzut oka – nawet niekoniecznie w kierunku posadowionego na poczesnym miejscu w widocznym przez okno naprzeciwko salonie sąsiada. A tam na ekranie czołówka programu. Akurat wyświetlają tytuł: Sekrety sąsiadów.
Truth is so much funnier than fiction.
W krajobraz Polski/polski wrastają nie tylko anteny TV. (Satelitarne talerze patrzą na nas dumnie z dachów straszących wyglądem ruder). Nie wiemy, czy to wrażenie powszechne wśród naszych Drogich Czytelników, ale każdy nowy budynek, ulica, układ roślin – wygląd okolicy – wrasta w naszą świadomość dość prędko. (Czy też może w pamięci {szczególnie osób starszych} pozostają na zawsze silniejsze obrazy z przeszłości – jak tu było kiedyś, zanim?).
Był taki okoliczny kawał dzikiej ziemi. Drzewa, chaszcze i tak dalej. Raj lat dziecinnych. I był tak aż do lat jeśli nie dorosłych, to co najmniej niemłodych. Pewnego dnia przyjeżdża – profesjonalna, a jakże – ekipa robotnicza – karczuje drzewa i chaszcze, wyrównuje nierówności, "cywilizuje" teren – wreszcie: kładzie brukowane alejki, ustawia kosze na śmieci (pierwsza oznaka tego, że las staje się parkiem, a teren dziki – "ucywilizowanym"), ocembrowuje stawek, z którego wynoszą się kumkające dotychczas żaby... Fred Reed zdaje się sugerować, że to proces nieunikniony. Cóż... Tym, co może dotyka najbardziej, jest fakt, że dla kogoś dziki niegdyś teren był "własny", był "swój" – przez lata, a nawet dekady. Chodziłem tam, bawiłem się tam setki i tysiące razy. Znałem go. Był "mój". A(ż) tu pewnego dnia pojawia się grupa osób, które nigdy wcześniej na "moim" terenie stopy nie postawiły, nie są stąd, nie znają go, nie jest "ich" – i w przeciągu krótkiego czasu zaprowadza swoje/nowe/zlecone porządki. I nic już nie jest takie samo. Ten kasztanowiec był świadkiem moich zabaw przez lata; dla robotnika zaprzęgniętego do "cywilizowania" terenu to tylko krzyżyk (albo inny symbol) na planie nowego wspaniałego zagospodarowania przestrzeni.
I teraz jak przez mgłę pamiętam jak było. Narzuca mi się jednak już na myśl za każdym razem to nowe, już nie "dzikie", podobno lepsze.
Prywatnym właścicielom też się zdarza wycinać – ale ich. Można zakładać, że nad wykoszeniem hektarów własnych drzew zastanowiłbym się chwilę dłużej niż chwilę. I to ja podejmowałbym ostateczną decyzję o ich ewentualnym usunięciu.
W świadomość powszechną wrastają też idee i hasła. Owoż niechlubne "pięćset plus". (Choćbyśmy byli przeciw – i tak wiemy, o co chodzi). W sumie to czemu tylko pięćset? Niniejszym postuluję 500 milionów – nie: miliardów – plus. Zaraz, czemu nie 5000000000000000000000000000000000000+? Zaraz wszyscy zrobimy się zasobniejsi. To murowany przepis na sukces. Rozwiązanie wszystkich naszych problemów. Dopóki ktoś nie da więcej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz