6 lutego 2023

Michael Davies "Adrian Fortescue — kapłan i uczony"

 


Adrian Fortescue urodził się 14 stycznia 1874 roku. Jego ojciec, Edward Hawks Knottesford Fortescue, był głową mieszkającej w Midlands ziemiańskiej rodziny z długą genealogią i o wysokiej pozycji. Jego posiadłości znajdowały się w Warwickshire i obejmowały rezydencję Alvestone Manor w Stratford-on-Avon.
Podania mówią, że istnienie rodu Fortescue zaczyna się od bitwy pod Hastings (stoczonej w 1066 roku), podczas której Ryszard le Fort uratował życie Wilhelma Zdobywcy zasłaniając go tarczą, znaną odtąd jako Fort-Escu (mocna tarcza). Jego potomkowie przyjęli za motto słowa: Forte scutem salus ducum – „Mocna tarcza to bezpieczeństwo przywódców”.
W roku 1891 Adrian wstąpił do Kolegium Szkockiego w Rzymie, gdzie ze względu na swój wyjątkowy talent muzyczny wkrótce został mianowany organistą. W roku 1892 otrzymał stopień bakałarza teologii, gdy zaś w 1894 wstępował na Wydział Teologiczny Uniwersytetu w Innsbrucku, miał już tytuł doktora nauk humanistycznych. Na kapłana wyświęcił go 27 marca 1898 roku Szymon, książę-biskup Brixen.
W latach 1899–1905 ksiądz Fortescue zdał egzaminy doktoranckie z teologii moralnej, dogmatyki, historii Kościoła, prawa kanonicznego, języka arabskiego oraz nauk biblijnych – zdał też z wyróżnieniem egzamin z języków semickich, co było osiągnięciem rzadkim. Dziesiątego czerwca 1905 roku uzyskał tytuł doktora teologii, stając się tym samym posiadaczem trzech doktoratów – co było osiągnięciem niezwykle rzadkim.
Poziom jego erudycji był tak niespotykanie wysoki, że przyznano mu nagrodę wręczoną osobiście przez cesarza Franciszka Józefa. Nie powinno więc dziwić, że jego przyjaciele i parafianie mieli tendencję do nazywania go „Doktorem” – jakby z szacunku dla uczuć tych wszystkich, którzy słusznie uznawali w nim prawdziwego naukowca. W niniejszym artykule również będę go tak od czasu do czasu tytułować.

Prawdziwy geniusz

Doktor był człowiekiem o tak wielkich osiągnięciach, że słusznie można tytułować go geniuszem. Jego wiedza była rozległa, rzetelna i kochał ją całym sercem. Potrafił nie tylko mówić, ale również wykładać w jedenastu językach.
Miał wyjątkowo szerokie spektrum zainteresowań. Uwielbiał badanie Wschodu – jego języków, zwyczajów i religii. Poznał początki i historię Kościołów wschodnich, zarówno unickiego jak prawosławnego, znał tak dobrze jak niewielu w dziejach księży rytu rzymskiego; staje się to jasne po lekturze jego książek na ten temat. Studiowaniu historii Kościoła poświęcił wiele lat – był w tej dziedzinie inspirującym mistrzem.
Słuchanie wykładu księdza Fortescue było doświadczeniem, którego nie dało się zapomnieć. Sposób przedstawiania przezeń faktów był niesamowity w swym zdyscyplinowaniu i mocy, a sam przekaz był równie zdyscyplinowany. Mówił bez emocji, bez chwytów retorycznych i praktycznie bez gestykulacji, lecz potrafił spowodować, że uczestnicy jego wykładów słuchali urzeczeni. Był autorytetem w dziedzinie filologii klasycznej, jego erudycję zaś podziwiali niekatolicy, którzy tłumnie uczestniczyli w wykładach na temat autorów takich jak Platon czy Wergiliusz. Miał też specjalistyczną wiedzę o Dantem i Boecjuszu.
Ksiądz Fortescue był również nieprzeciętnego talentu artystą; pożytkował swój dar w rozmaity sposób – od tworzenia mistrzowskich studiów katedry w Chartres po projektowanie dla przyjaciół niezwykle pięknych ekslibrisów. Akwarele jego autorstwa znalazłyby miejsce w każdej galerii sztuki. Doktor był też uznanym autorytetem w dziedzinie heraldyki, a jego własne projekty herbów budziły powszechny podziw.
Był prawdopodobnie najwybitniejszym kaligrafem swojej epoki i jednym z najwspanialszych kaligrafów XX wieku. Wpłynął na odrodzenie sztuki drukarstwa, któremu przewodzili katolicy. Szczytowym osiągnięciem talentu kaligraficznego księdza Fortescue był skreślony przepięknym pismem i iluminowany zbiór utworów muzycznych wykonywanych w jego kościele; zebrał je do użytku organisty.
Był wybitnym muzykiem – nie tylko pełnym zapału badaczem hymnodii (zarówno metrycznej, jak i starożytnych łacińskich hymnów kościelnych), lecz także kompozytorem o niepoślednim talencie, który nie ograniczał się do dzieł o charakterze religijnym, ale obejmował również lżejsze, świeckie utwory.
W 1923 roku zorganizowano w Bibliotece Publicznej w Letchworth wystawę wspomnieniową poświęconą twórczości Adriana Fortescue; sama lektura jej katalogu napawa nas budzącym bojaźń podziwem dla tego człowieka. Są działy wymieniające kolejne książki i broszury jego autorstwa, notatki do wykładów, utwory muzyczne, prace z zakresu ornamentyki i kaligrafii, ekslibrisy, projekty heraldyczne i inne, zaprojektowane przezeń szaty liturgiczne, rysunki, szkicowniki z pracami wykonanymi akwarelą i ołówkiem oraz listy w wielu językach. Prawdę mówiąc wystawa obejmowała tyle eksponatów, że nie dało się pokazywać wszystkich naraz i trzeba było często je zmieniać.

Kapłan

W listopadzie 1907 roku ksiądz Fortescue – po okresie, w którym zajmował kilka stanowisk tymczasowych, z przerwami na składanie egzaminów doktoranckich – został ostatecznie mianowany rektorem misyjnej parafii w Letchworth w hrabstwie Hertfordshire. Był to wyjątkowa parafia dla wyjątkowego kapłana, lecz kościół mniej odpowiadający jego talentom i temperamentowi trudno byłoby sobie wyobrazić.
Letchworth było pierwszym na świecie miastem-ogrodem. Prace nad jego wzniesieniem rozpoczęto w roku 1904, a z Londynu ściągnięto wielką liczbę bezrobotnych, aby położyli kanalizację i zbudowali drogi oraz inne udogodnienia. Ponieważ brakło domów, władze komunalne wzniosły kilka drewnianych budynków zwanych „szopami”, aby zakwaterować robotników.
W roku 1907 Bernard Newdigate przeniósł do Letchworth swoje wydawnictwo Arden Press razem z jej kilkoma katolickimi pracownikami.
Możliwe, że to ich obecność uczyniła ustanowienie katolickiej misji koniecznością. Pierwszym zadaniem księdza Fortescue była organizacja budowy tymczasowego kościoła, a w trakcie jej trwania sprawował Mszę świętą w jednej ze wzniesionych wcześniej szop. Pierwszą Mszę świętą z udziałem wiernych ksiądz Fortescue odprawił w owym baraku 29 listopada 1907 roku.
W maju roku 1908 ksiądz Fortescue zdobył miejsce pod budowę nowego kościoła na Pixmore Way. Była to tymczasowa świątynia, którą wzniósł w większej części z własnych pieniędzy; ponadto własnym sumptem wyposażył jego wnętrze. Kościół poświęcono świętemu Hugonowi z Lincoln \PRZYPIS: Hugo z Lincoln (1140–1200), znany też jako Hugo z Avalon, urodził się we Francji; został benedyktynem, a następnie wstąpił do Wielkiej Kartuzji; organizator życia zakonnego kartuzów w Anglii i biskup Lincoln.\ Ksiądz Fortescue zawsze nalegał, aby jego kościół nazywano „święty Hugo” i bardzo gniewało go, gdy mówiono nań: „świętego Hugona”. Pierwszy kamień pod jego budowę pobłogosławił 21 czerwca 1908 roku, a pierwszą Mszę w nowym budynku odprawił 31 sierpnia. Kościół został poświęcony 6 września przez biskupa Amyclae \PRZYPIS: Do 1937 roku biskupstwo tytularne na Peloponezie; w 1908 roku biskupem Amyclae był Patrick Fenton.\, lecz nie mógł zostać konsekrowany, ponieważ był to budynek tylko tymczasowy.
Nowy kościół wzniesiono w latach sześćdziesiątych XX wieku, ale małą świątynię księdza Fortescue zachowano jako aulę parafialną; uważa się ją za jeden z najciekawszych pod względem historycznym budynków w Letchworth. Doktor był bardzo dumny ze swego pięknego kościółka, który w wielkim stopniu sam zaprojektował i za który zapłacił. „To jedyny kościół na wschód od Konstantynopola, na który warto spojrzeć” – zwykł twierdzić stanowczo.
Wyróżniającym się elementem świętego Hugona był skonstruowany w kwietniu roku 1911 piękny baldachim, który wciąż można oglądać w nowym kościele. Parafia księdza Fortescue była zbyt mała, aby sama się utrzymywać, więc sam zapewniał dużą część środków pozwalających na dalsze jej funkcjonowanie – zarabiał pisaniem, wykładami, sprzedażą swoich prac artystycznych i kaligraficznych, oraz datków od przyjaciół.
Trudno wyobrazić sobie uczonego legitymującego się w dziedzinie pisarstwa choć ułamkiem tego dorobku, co ksiądz Fortescue (nie mówiąc już o publicznych prelekcjach, pracy nauczyciela oraz innej działalności), który byłby w stanie w sumienny sposób podołać obowiązkom księdza parafialnego; lecz w istocie bardzo niewielu księży parafialnych, którzy kiedykolwiek żyli, zdołałoby wypełniać swoje obowiązki sumienniej od Adriana Fortescue.
Mimo jego osobistej skłonności ku życiu uczonego, silne poczucie obowiązku nigdy nie pozwoliło mu postawić dążeń naukowych ponad troskę o powierzone sobie dusze. Ubogim i chorym składał wizyty z najsumienniejszą regularnością, niezależnie od tego, jak bardzo był zajęty. Zwykł dawać potrzebującym parafianom ostatni grosz i wskutek swojej hojności często wpadał w finansowe tarapaty. Nie słyszano o tym, aby kiedykolwiek odmówił przyjęcia kogokolwiek, niezależnie od tego, jak niewygodne było dla niego przerywanie pracy.
W gabinecie księdza Fortescue stały cztery biurka, a on – pisząc na każdym z nich inną książkę – przemykał od jednego do drugiego w zależności od tego, co podpowiadała mu wena. Biurka miały blaty na wysokości klatki piersiowej, ponieważ ksiądz Fortescue wolał pisanie na stojąco, a nawet czytanie w tej pozycji. Mimo że duża część rutynowej pracy parafialnej była dla uczonego o jego temperamencie mało atrakcyjna, zawsze wykonywał ją skrupulatnie. Wszystko, co mógłby zrobić ksiądz parafialny, i wiele rzeczy, na które większość nigdy by nie wpadła i których by nie dokonała, zostało z poświęceniem zrealizowanych w trakcie piętnastu lat posługi księdza Fortescue w świętym Hugonie.
W liście napisanym do przyjaciela w Letchworth w sierpniu roku 1909 Doktor jasno napisał, za jak nieodpowiednią dla siebie uważa pracę w parafii i jak bardzo pragnąłby, aby przełożeni rozpoznali jego uzdolnienia naukowe i w interesie Kościoła umożliwili mu kontynuację studiów – co stałoby się, gdyby nie był kapłanem diecezjalnym, ale członkiem zakonu:

Dalibóg, niewielki ze mnie pożytek w pracy na parafii. Jest mnóstwo ludzi, którzy naprawdę to lubią i są w tym dobrzy, którzy głęboko wciągają się w sprawy dotyczące ich wiernych, dzieci i nauczania. Nic nie poradzę na to, że nie jestem do tego stworzony (choć zdaje mi się, że mógłbym się przymusić to wykonywania takich obowiązków, gdybym nie miał wyjścia). W głębi serca nie czuję entuzjazmu na myśl o ubogich, o budowaniu kwitnącej parafii, o klubach dla młodzieży, ani o szkołach. Oczywiście, chciałbym go czuć. Słowo daję, ilekroć muszę zaangażować się w którąś z tych spraw, w głębi duszy chcę z nią skończyć, abym mógł powrócić do moich książek. Z drugiej strony: potrafię wykonywać pracę pisarską i jestem w tym dobry. To w Anglii rzadziej spotykane (mam na myśli: wśród katolików) i jest na to pewne zapotrzebowanie. Jestem pewien, że wśród księży nadal znalazłoby się miejsce dla kilku kapłanów-uczonych – nigdy nie będzie nas więcej niż garstka.

Przełożeni nie spełnili tego życzenia, a ksiądz Fortescue zmuszony był przeżyć swoje krótkie życie jako ksiądz parafialny. Świadomość tego, za jak nieodpowiednie uważał to zadanie, musi zwiększać nasz podziw dla sposobu, w jaki je wykonywał; mimo zaś zapatrywań wyrażonych w cytowanym przed chwilą liście, nie ma wątpliwości, że przed swoją przedwczesną śmiercią w 1923 roku (zmarł w wieku 49 lat) pokochał swoją parafię i jej wiernych, na co bezsprzecznie wskazuje fakt, że nalegał, aby pochowano go wśród nich.
Msza sprawowana przez księdza Fortescue to coś godnego zapamiętania. Toczyła się wolno – każde przewidziane do wypowiedzenia słowo musiało zostać wypowiedziane perfekcyjnie. Wszystko, co znajdowało się wokół ołtarza, było w nienagannym porządku. Przed wielkimi świętami ksiądz Fortescue spędzał ze swoimi ministrantami godziny, ćwicząc każdy szczegół ceremonii. Obrzędy Wielkiego Tygodnia, dla których miał wielką pobożność, odprawiały się bez pominięcia najdrobniejszej choćby ceremonii.
Muzyka u świętego Hugona stała na wyjątkowo wysokim poziomie. Być członkiem parafialnego chóru, oznaczało otrzymać od Doktora oraz jego oddanego chórmistrza Wilfryda Willsona gruntowne wykształcenie muzyczne. Pan Willson, gorliwy anglikanin i doświadczony muzyk, przybył do Letchworth w 1908 roku i znalazł kwaterę u katoliczki, która powiedziała mu, że jej parafia potrzebuje organisty-ochotnika, aby grał na fisharmonii. Pan Willson zgłosił się do księdza Fortescue i zaproponował swoją pomoc, ale postawił sprawę jasno: nigdy nie zostanie katolikiem. Nie minął rok, a został przyjęty do Kościoła!
Willson został ostatecznie mianowany zarówno chórmistrzem, jak i organistą. Udał się wspólnie z Doktorem, by wybrać dla tymczasowego kościoła pozytyw, który został potem przeniesiony do stałej świątyni; zaprojektował też do organów pomysłową szafę ekspresyjną. Ci dwaj blisko się zaprzyjaźnili, a w każdy piątek po ćwiczeniach chóru spędzali razem wieczór w gabinecie księdza Fortescue, paląc cygara, pijąc kawę i omawiając wszystko pod słońcem.
Ich celem była muzyczna doskonałość i bez wątpienia zbliżyli się do jej osiągnięcia bardziej niż jakikolwiek parafialny chór kiedykolwiek zdołał się zbliżyć. Zgodnie z życzeniem Piusa X wszyscy wierni potrafili zaśpiewać stałe części mszy na sposób chorałowy. W roku 1913 ksiądz Fortescue sporządził dla swoich wiernych zbiór łacińskich pieśni kościelnych z własnym prozatorskim tłumaczeniem na angielski. We wstępie napisał:

Zebrałem wszystkie hymny i pieśni, które zazwyczaj śpiewamy, mając na względzie podwójny cel. Po pierwsze: aby każdy, kto zna melodię, mógł dołączyć do śpiewaków; po drugie: aby ci, którzy nie śpiewają, byli w stanie śledzić wykonywany utwór – mieli świadomość, co się śpiewa. Każdy tekst ma na stronie obok angielskie tłumaczenie. Jeśli ktoś nie rozumie łaciny, może skorzystać z tłumaczenia jako swojej osobistej modlitwy i tak na sposób intencjonalny dołączyć do śpiewających. […] Nie powstała jeszcze i według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie powstanie w żadnym miejscu na świecie jakakolwiek poezja religijna godna porównania z hymnami łacińskiego oficjum. […] nasze stare łacińskie pieśni są nieporównanie piękniejsze niż inne, które kiedykolwiek skomponowano. Wszystkie wspólnoty religijne wszystkie swoje najlepsze hymny czerpią od nas. Haniebne byłoby, gdybyśmy my, katolicy, pozostali jedynymi ludźmi, które nie doceniają tego, co stanowi naszą własność. I pod każdym względem my, wywodzący się ze świętego, powszechnego, apostolskiego Kościoła nie możemy zrobić nic lepszego, niż śpiewać Bogu tak, jak śpiewali Mu nasi ojcowie przez wszystkie długie wieki, które minęły. Nie znajdziemy też lepszego wyrazu katolickiej pobożności niż te właśnie słowa, uświęcone przez wieki posługiwania się nimi i wydające przyjemną woń pamięci o świętych, którzy napisali je w owym złotym wieku, w którym praktycznie całe chrześcijaństwo było katolickie.

Ksiądz Fortescue katechizował swoich parafian z nadzwyczajną gorliwością. Z pewnością nie istniała w Europie żadna inna parafia, w której wierni byliby lepiej wykształceni w zakresie swojego wyznania, liturgii, żywotów świętych i wszystkiego, co dotyczy oddawania czci Bogu.
Dokładał wszelkich starań, aby zagwarantować, że każdy wierny w jego parafii będzie rozumiał, w co wierzy, i doceniał liturgię. Każdego sobotniego wieczora poświęcał dwie cenne godziny, aby sporządzić swoim niezwykłej urody charakterem pisma stronicę z ogłoszeniami parafialnymi na kolejny tydzień. W wielkie uroczystości stronice te ozdabiał iluminacjami. Nic nie było zbyt dobre dla Kościoła, który kochał.

Człowiek

Adrian Fortescue, choć umiał budować serdeczne i trwałe przyjaźnie, był z natury człowiekiem nieśmiałym i wrażliwym. Nigdy nie okazywał jak głębokie są jego uczucia religijne. To była sprawa między nim a jego Bogiem – sfera, w którą nikt nigdy nie wkraczał.
Można było usłyszeć od niego słowa szalonego entuzjazmu w odniesieniu do liturgii, cudowności Wielkiego Tygodnia, konkretnych modlitw mszalnych, muzyki kościelnej, dla męczenników pierwszych wieków, dla świętego Augustyna, dla tysiąca spraw, które dotyczą Kościoła katolickiego i jego historii. Ale nigdy dla głębszych spraw duchowych; ksiądz Fortescue nie potrafił zmusić się do publicznego mówienia w bezpośredni sposób o swojej ognistej żarliwości dla Chrystusowej sprawy i pełnej czci bojaźni wobec Bożych spraw. Lecz nie dało się tego ukryć przed obecnymi na Mszy albo tymi, którzy widzieli choćby jak przyklękał. Niechęć księdza Fortescue do zewnętrznego wyrażania czegokolwiek, co trąciłoby w najmniejszym choć stopniu emocjami, znajdowała odbicie w jego kazaniach, które zawsze były krótkie, pieczołowicie przygotowane i po brzegi wypełnione wskazówkami. Wielkopostne kazania na temat Męki Pańskiej przyciągały wielu niekatolików. Wtedy i niemal tylko wtedy ksiądz Fortescue odkładał na bok swą powściągliwość w mowie i przemawiał słowami, które wzruszały słuchaczy do łez i prowadziły ich do nawrócenia. W Letchworth nawrócił naprawdę wielu i dokładał wszelkich starań, aby porządnie nauczyć ich wiary. W kaznodziejstwie nie chodziło mu o krasomówstwo. Był zbyt uczciwy intelektualnie i zbyt przezorny, by ryzykować, że jego słowa wywołają emocje, które mogłyby przeszkodzić w skorzystaniu z rozumu w sposób wolny.
Adrian Fortescue był mężczyzną pełną gębą: potężnym, obdarzonym wielką siłą fizyczną i prawdziwie męską prawością w klasycznym tego słowa rozumieniu. Cechy te okazywały się bardzo przydatne w trakcie podróży do dzikich i odludnych miejsc, które tak kochał. Przynajmniej raz walczył na śmierć i życie. Innego razu uczestniczył w walce wręcz z grupą fanatycznych albańskich żołnierzy w Hebronie; on i jego towarzysze musieli przebić się do swoich koni z użyciem buzdyganów i pocwałować w dal – z czego Adrian ze złamanym obojczykiem. Kiedy indziej karawana, z którą podróżował w Azji Mniejszej przebrany za Araba, została zaatakowana przez rozbójników, a ksiądz Fortescue w obronie własnej zabił jednego z nich strzałem z pistoletu. Wspomniał o tym zdarzeniu w liście do swojego bliskiego przyjaciela, księdza Harolda Burtona, w roku 1907:

Właśnie wróciłem po roku spędzonym w Syrii, Mezopotamii, Azji Mniejszej i Grecji. Widziałem wiele rzeczy – i to wspaniałych. Jechałem długie dni przez wielką syryjską pustynię, sam wśród Arabów. Stałem wśród ruin niesamowitych wymarłych greckich miast w Azji Mniejszej i spałem na gołej ziemi pod zwalonymi kolumnami, gdzie niegdyś panowała jako wielka bogini Diana efeska. Widziałem też lasy, wspinałem się w górach i przemykałem głębokimi parowami w sercu Azji Mniejszej. Udałem się też pielgrzymować do świętych miejsc; odprawiłem Mszę u Świętego Grobu, spędziłem wielkoczwartkową noc na Górze Oliwnej i oglądałem wielkanocne słońce wschodzące nad złotymi ścianami świątyni Heroda. Potem był Damaszek, wolno płynące brązowe wody Eufratu, sady Galilei, Cypr (rajska wyspa), ogorzałe kolumny ateńskiego Akropolu, żyzne równiny i niesamowite bizantyńskie klasztory w Tesalonice oraz – bez wątpienia najwspanialszy ze wszystkich – ów szpaler kopuł i minaretów – promieniejących, białych, wyrzynających się jak rzeźbiona kość słoniowa na gorącym szaroniebieskim firmamencie – minaretów, które stanowią prawdziwie cesarskie ukoronowanie nowego Rzymu Konstantyna nad Bosforem. Zatem, jak widzisz, bawiłem się setnie. Nauczyłem się mówić całkiem nieźle syryjskim arabskim i trochę po turecku. Greckim już władam; teraz tyram jak wół nad perskim, mając wielką nadzieję, że za rok czy dwa zdołam wyjechać ponownie i dotrzeć do Teheranu i Szirazu. Zrobiłem też kupę rysunków i nauczyłem się wiele o koncepcjach Mahometa. Lecz doświadczyłem wielkiego głodu, pragnienia i spiekoty, strzelali do mnie kilka razy rabusie i Beduini; raz dla ocalenia życia salwowałem się ucieczką i zostawiłem cały mój bagaż na pastwę łupieżcy; raz zastrzeliłem człowieka (makabryczne wspomnienie); ramię strzaskano mi podczas walki w Hebronie; sześć tygodni leżałem ciężko chory we francuskim szpitalu w Jerozolimie; prawie umarłem na malarię w Aleppo. To zarys moich przygód. Aby usłyszeć więcej, musisz przyjechać i się ze mną zobaczyć, na co mam wielką nadzieję. Nie wrócę teraz do Maldon, ale mam zacząć nową misję w Letchworth w Hertfordshire – tam gdzie znajduje się to nowe miasto-ogród. Naprawdę bardzo podoba mi się ta koncepcja.

Księdza Fortescue cechowało bardzo żywe poczucie humoru, a niekiedy lubił grać rolę enfant terrible i szokować przyjaciół. „Co różni Iksa (jednego z wiernych) i oślicę Balaama? Odpowiedź: Nic ich nie różni”. Gdy zganiono go za porównanie parafianina do osła, zgodził się, iż wykazał się brakiem życzliwości – względem osła. Szczególną przyjemność sprawiało mu oczernianie Watykanu z użyciem możliwie najbardziej szokujących określeń. Gdy dowiedział się, że Stanley Morison planuje odwiedzić Rzym, zaadresował do niego następujące rady:

Nie rozmawiaj z żadnymi urzędnikami Kurii i w ogóle z żadnym z nich się nie zadawaj. Spośród tych, którzy się ostali, to ludzie najgorszego sortu. Jeśli do nich podejdziesz, najpewniej okradną cię albo będą próbowali sprzedać ci odpust. Pozdrów ode mnie aktualnego Ordynariusza, jeśli się z nim spotkasz. W moich czasach był nim Leon XIII.

Zdarzyło się, że kardynał Bourne zdecydował, aby wymagać od wszystkich księży posługujących w jego diecezji a wyświęconych za granicą, aby poddali się egzaminowi. Dla Adriana Fortescue, najbardziej uczonego kapłana w diecezji, posiadacza trzech doktoratów, nie zrobiono wyjątku. Wszyscy egzaminowani w stosownym czasie ukończyli pisanie i wyszli – poza księdzem Fortescue, który dalej pisał i pisał.
Kanonik, który nadzorował egzamin, zaczął odczuwać głód, lecz, ku jego przerażeniu, pozostający w sali egzaminowany wyciągnął zawiniątko z kanapkami, które począł z wielką rozkoszą zajadać – nie przerywając pisania. W końcu głodny kanonik nie zdołał już tego wytrzymać. Podszedł do egzaminowanego i spytał, czy zbliża się już do końca. Z wyrazem zdumienia na twarzy ksiądz Fortescue odparł, że nie, ponieważ odpowiada na pytanie: „Napisz, co wiadomo tobie na temat herezji ariańskiej”.
Ksiądz Fortescue nie miał cierpliwości do wielomówstwa i niepotrzebnie zawiłego języka, co jasno pokazał – posługując się swym unikalnym, skrzącym się od dowcipu stylem – w przedmowie do najbardziej znanej swojej książki – Opisu ceremonii rytu rzymskiego (którą napisał nie z zamiłowania do tematu, ale celem uzyskania trzystu funtów, których pilnie potrzebował na prace wykończeniowe w kościele).
Do momentu, gdy ukazała się książka Fortescue, katolickie duchowieństwo w Anglii polegało na dokonanym przez wielebnego J.D. Dale’a tłumaczeniu włoskiej książki napisanej w roku 1839 przez wielebnego G. Baldeschiego, ceremoniarza w Bazylice Świętego Piotra.
„Niechętnie – pisał Fortescue – mówi się źle o pracy, która przez tak wiele lat stanowiła główny przewodnik dla katolickich ceremonii w Anglii”. Następnie przystąpił z wielką swadą do krytykowania jej w swoim najlepszym stylu:

Mawia się, że sprawdzianem dobrego tłumaczenia jest to, czy brzmi tak jak oryginał. Przykładając ten wzorzec do Dale’a, jawi się ono jako bardzo słabe. Dale ma taką manię używania włoskich słów, że olbrzymia część książki w rzeczywistości napisana jest wcale nie po angielsku i niemal niezrozumiała do czasu, gdy przełoży się ją z powrotem na włoski. Dale nie tylko używa nazw włoskich przy każdej możliwej okazji; angielskie słowa, na które natrafia czytelnik, to tłumaczone przezeń z bezlitosną dokładnością wystawne frazy w kipiącym wspaniałością stylu włoskim. U Dale’a na przykład celebransowi się nie „kłaniamy”, ale „czynimy przed nim zwyczajową rewerencję”, nie „stoimy”, lecz „pozostajemy w pozycji stojącej”. Wszyscy „przestrzegają” wszystkich przepisanych zachowań: „przestrzega się” zakazu klękania; „przestrzega się” zalecenia pozostania w pozycji klęczącej. Ceremoniarz nie wydaje polecenia, aby ktoś coś zrobił, lecz „powiadamia go”, że należy zadanie wykonać. Celebrans „wykańcza” Credo; przyklęka w koniunkcji z diakonem i subdiakonem – następnie „przestrzega” zasady przewidującej zachowanie w koniunkcji z nimi pozycji stojącej. Ceremoniarz z kolei podejmuje się wystosowania względem innych powiadomień oraz stosownego zachowania – aż do chwili, gdy przestrzega przepisu dotyczącego wykonania zwyczajowej rewerencji. Subdiakon przekazuje znak pokoju w ten sam sposób, w jaki mu go zakomunikowano. Wszyscy prezentują pełen powagi sposób poruszania się. Wyobraźmy sobie, że ktoś mówi w ten sposób. Wyobraźmy sobie kogoś, kto mówi, że powinniśmy prezentować pełen powagi sposób poruszania się. Musimy, rzecz jasna, „wstępować” po stopniach; błogosławieństwo jest za każdym razem „benedykcją”; „szkodliwe” staje się „zgubnym” i tak dalej. Szczerze: nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek czytał książkę napisaną równie potwornym stylem. Jedyny pozytywny jej aspekt to ten, że jest niesamowicie śmieszna. Jednak ze względu na to, iż pozycja ta miała być w zamierzeniu na serio, wielka szkoda, że nikt nie powiadomił Dale’a, by zachował zwyczajowy sposób użycia języka w koniunkcji z ludźmi, którzy piszą po angielsku.

Pewnego razu księdzu Fortescue pokazano jeden z pierwszych samochodów. Delikatnie nacisnął klakson i na jego hałaśliwy dźwięk odskoczył jak oparzony.
– Wielkie nieba! – wykrzyknął. – To brzmi jak kanonicy ze Świętego Piotra, śpiewający tercję.
To, że nie miał zbyt wysokiej opinii o standardach panujących w Bazylice Świętego Piotra, nie oznaczało jednak, że nie potrafił okazać równej zgryźliwości w stosunku do własnego chóru – którego członkowie uwielbiali księdza Fortescue i przyjmowali jego komentarze w duchu, w którym je wygłaszał. Z Sycylii, gdzie przebywał na wakacjach w 1913 roku, wysłał chórmistrzowi kartkę – napisał, że przyszło mu do głowy, aby zastanowić się, co takiego obecnie porabia; ksiądz uczestniczył akurat w liturgii w rycie bizantyńskim i pan Willson przyszedł mu na myśl „w pośrodku ich dziwacznych zawodzeń”.
W podobnym tonie zauważył, że niesłychanie intryguje go pewien werset, który odkrył w siedemnastowiecznym hymnie protestanckim: „Nawet bydlęta śpiewają Jego chwałę”.
– Sądzę – wyjaśniał – że owemu autorowi w istocie chodzi o czworonogi (choć niewiele z nich naprawdę śpiewa; John – tak). Ale czyż to nie boski werset? Powinien zostać zapisany na naszym chórze jako motto. Słuchając was wszystkich w trakcie komplety, za każdym razem będę o nim myślał.
John, do którego odnosił się Doktor, to jego kot. Ksiądz Fortescue bardzo lubił koty i niemal zawsze jakiś kot leżał zwinięty w kłębek w jego gabinecie. Gdy ksiądz dowiedział się o nadchodzącej śmierci, ostatnie słowa, jakie skierował do jednej z parafianek brzmiały: „Jeśli sytuacja zmieni się ze złej na jeszcze gorszą, zaopiekuje się pani Johnem”.

Ostatnie dni

Nieoczekiwanie, w pośrodku życia, ów niesamowity uczony został odwołany przez Boga, a większość jego prac pozostała niedokończona. Dwudziestego grudnia 1922 roku jego lekarz, doktor Fiddian, zdiagnozował raka i wysłał księdza Fortescue do specjalisty w Londynie. Następnego dnia Doktor usłyszał, jak sam to określił, „wyrok śmierci” wydany nań przez sir Charlesa Gordona z Harley Street. W liście do prezydenta College’u św. Edmunda, gdzie był profesorem historii Kościoła, ksiądz Fortescue napisał:

Spotkało mnie to, co z początku wydało się bardzo wielkim wstrząsem. Po niezłej dawce dolegliwości oraz pewnej dawce bólu udałem się z wizytą do specjalisty w Londynie, sir Charlesa (katolika, jak się okazuje). Wygląda na to, że mam raka – w dość poważnym i zaawansowanym stadium, jak się zdaje. Wybieram się do szpitala w Dollis Hill, prawdopodobnie 3 stycznia. Będzie operacja.
Jeśli się powiedzie, przewidują, że przedłuży mi to nieco życie, ale uczyni moje ciało straszliwie okaleczonym i połatanym. Szanse na radykalną poprawę są, jak się zdaje, niewielkie. W każdym razie sir Charles uprzedził mnie, że obecnie mogę mieć nadzieję na bardzo już niedługie życie. Zaiste, wyobrażanie sobie tego, co zamierzają mi zrobić, budzi we mnie odrazę większą niż śmierć, tak że nie mam teraz odczucia, jakby bardzo zależało mi na utrzymywaniu się przy życiu.
Z początku był to wstrząs. Tydzień temu, według mojej najlepszej wiedzy, byłem okazem zdrowia – poza tym, co brałem za lekką niestrawność. Wyszedłem z domu sir Charlesa po trwającym około kwadrans badaniu. W kroplach mżącego deszczu powędrowałem skąpanymi w szarym świetle Harley Street i Wimpole Street; skręciłem w Oxford Street wśród tłumów ludzi kupujących świąteczne prezenty; przez cały czas słyszałem głośny plusk wioseł przewoźnika dusz.
Pierwszy dzień czy dwa były dość straszne. Błąkałem się po moim pokoju, brałem do ręki książkę i próbowałem czytać stronę czy dwie, potem ją odkładałem. Nie potrafiłem usiąść do Boecjusza, ani do porządkowania notatek, ani do niczego. Cóż to wszystko teraz dla mnie znaczy? Przeżyłem więc wszystkie uroczystości Bożego Narodzenia, muzykę Matutinum, Mszę o północy, świąteczne wianki, przysyłane prezenciki i kartki – cały czas mając śmierć przed oczyma.
Teraz przyzwyczajam się już do myśli, że wkrótce umrę. Najgorszym, co może się zdarzyć, gdy mnie rozetną, będzie moja rychła śmierć. Dziś jestem już z tą myślą za pan brat i znieść mi ją dużo łatwiej niż mógłbym sądzić.
Sądzę, że to głupota robić raban w sprawie tak nieuniknionej jak śmierć; nie chcę też doprowadzać się do kryzysu emocjonalnego. Spędzam te ostatnie dni, sporządzając testament, czyniąc przygotowania dla mojego następcy, porządkując papiery. Sądzę, że przebolałem już to, iż rozstaję się z pracą wykonaną do połowy i zbyt wieloma zainteresowaniami, które w życiu miałem.
Pozwól, że powiem tylko tyle: jeśli nie wrócę z Dollis Hill, jeśli zabierze mnie Azrael, chcę teraz pamiętać o tym, jak bardzo uprzejmi i dobrzy byliście dla mnie zawsze ty, Vance, Flynn, George Smith i wszyscy inni […] Dzień poprzedzający pójście do szpitala mam zamiar spędzić u dominikanów na Haverstock Hill. (Nie chcę żadnego molinizmu, dziękuję bardzo. Powiedz Vance’owi, że jestem mocno przekonany, iż jeśli moja istota straci swój byt, byt ów pójdzie swoją własną drogą. To właśnie uważam za autentyczne nauczanie świętej pamięci wielebnego Tomasza z Akwinu OP). Potem odbędę spowiedź generalną i wtedy się przygotuję. Przypuszczam, że przed operacją przyniosą mi Komunię. Potem pozostając w Bożych rękach osunę się w głębinę nieświadomości i zostawię Mu resztę: czy będzie to jeszcze trochę życia z okaleczonym ciałem, czy też z miejsca Azrael. Jeśli ma to być Azrael, pragnąłbym mniemać, że wszyscy będziecie o mnie z życzliwością pamiętać i odprawicie Mszę za duszę, która nie ma żadnej nadziei poza miłosierdziem Bożym.

Trzydziestego pierwszego grudnia ksiądz Fortescue wygłosił do swojej trzódki ostatnie kazanie; nosiło ono tytuł: Chrystus – nasz przyjaciel i pocieszyciel. Wyjaśnił znaczenie Narodzenia, używając słów głębokich, lecz prostych:

Spośród wszystkich innych narodzin wybrałem te jedne godne pamięci – bo to nie tylko narodziny dziecka, ale szczególne nawiedzenie ziemi przez Boga. Taki był zamysł Objawienia – „Niebo nawiedziło ziemię” – stanowiący podstawę i duchową nutę religii chrześcijańskiej. Poprzez te narodziny i życie wszystko w Niebie stało się wcielone.

Religia chrześcijańska – mówił dalej – to nie system skomplikowanych wierzeń; wszystko, czego potrzebujemy, to kochać Chrystusa i być Mu posłusznym. Nie potrzebujemy być wybitnymi filozofami, ani martwić się o zawiłe tajemnice wiary; mamy nasze Ewangelie, a w nich sportretowanego naszego Przyjaciela. Każdy pragnie mieć przyjaciela, a Chrystus to najserdeczniejszy z przyjaciół. Nikt nie może być pewien nawet swoich własnych przyjaciół; zapominają oni o nas albo odchodzą; ale cokolwiek się zdarzy, Chrystus nas nie opuści; dotrzyma nam towarzystwa nawet w smutku i w śmierci. Nie usunie całego zła z sytuacji, w których się znajdujemy, ani tego, co doświadcza nas w życiu. To są warunki, na jakich zostajemy umieszczeni w świecie, i mylimy się, oczekując prawa do bezpieczeństwa albo roszcząc sobie do niego pretensje; dla niczego śmiertelnego podległego prawom natury nie istnieje żadna gwarancja bezpieczeństwa. Służba Chrystusa polega na pocieszaniu nas w sytuacji tych wszystkich doświadczeń, bo sam przez nie wszystkie przeszedł. Nasz największy ciężar nie będzie ani trochę większy od ciężaru, który nosił On; ani też droga naszego życia trudniejsza niż Jego droga, po której stąpały Jego święte stopy. Poprzedził nas w drodze do wszystkich mrocznych doświadczeń i umocni nas w obliczu tych, które musimy przejść.

Doktor zakończył kazanie słowami: „To wszystko, co mam do powiedzenia”. W perspektywie zbliżającej się śmierci były one głęboko prawdziwe w znaczeniu, którego najpewniej nie zamierzył.
Mimo że erudycja tego wspaniałego kapłana mogła budzić bojaźń i podziw, jego wiara była prosta w swej istocie, podobnie jak wiara tak wielkich świętych jak proboszcz z Ars czy Pius X. Opierała się na głębokiej i osobistej relacji z Chrystusem, naszym Przyjacielem i Pocieszycielem. Wszystko, czego potrzebujmy, by zbawić nasze dusze, to kochać Go i być Mu posłusznym, nawet jeśli wzywa nas do wejścia za Nim na ścieżkę cierpienia, po której stąpały dla naszego zbawienia Jego święte stopy.
To wszystko, co miał do powiedzenia, a cóż więcej mógłby dodać on sam lub inny kaznodzieja do tego prostego przesłania? Ksiądz Fortescue miał teraz doświadczyć w swojej śmierci tego, co głosił w życiu.
Trzeciego stycznia 1923 roku opuścił Letchworth i pojechał do szpitala w Dollis Hill, gdzie 11 lutego zmarł. Poprzedniego wieczora przybył do rodziny Willsonów, aby się pożegnać. Dzieci nie miały świadomości, że choroba księdza jest tak poważna i zdał się im bardzo radosny. Adrian (nazwany tak na cześć Doktora) Willson, syn kierownika chóru, pamięta, jak ksiądz Fortescue udał się do przyległego pokoju, aby na osobności zamienić słowo z panią Willson, a gdy na powrót pojawili się w drzwiach, matka Adriana ocierała z policzków łzy.
Każdy po kolei ściskał ręce Doktora i życzył mu wszystkiego najlepszego; następnie ksiądz odwrócił się i poszedł ogrodową ścieżką w ciemność. Gdy zobaczyli go ponownie, leżał już w trumnie.
Przed opuszczeniem po raz ostatni w życiu (o czym wiedział) świętego Hugona, by udać się pociągiem do Londynu, pożegnał się ostatecznie w samotności ze swoim kościółkiem; widziano, jak w ciszy całuje kamień ołtarzowy, na którym tak często sprawował Najświętszą Ofiarę, o której pisał w sposób tak głęboki. Wiernych jego parafii, modlących się w jego intencji bez ustanku, w najmniejszym stopniu nie zdziwiło, gdy dowiedzieli się od osób towarzyszących mu w ostatniej chorobie, że w trakcie tych tygodni męki jego umysł bezustannie pracował, rozmyślając nad cierpieniami naszego Pana i że wielokroć odmawiał przyjmowania morfiny – zdecydowany, by wytrwać na „królewskiej drodze bólu” – to wyrażenie stosował rokrocznie podczas wygłaszanych w Letchworth kazań poświęconych Męce Chrystusa. Głosić nauki o „królewskiej drodze” to jedno; kroczyć nią – to coś zupełnie innego.
Pogrzeb księdza Fortescue musiał być najbardziej okazałym, jaki kiedykolwiek wyprawiono w Anglii księdzu parafialnemu, i był świadectwem, jak wielkim szacunkiem cieszył się on zarówno wśród katolików, jak niekatolików.
Peter Willson, drugi z synów kierownika chóru, nie mógł uczestniczyć w pogrzebie, ponieważ chorował na ospę; pamięta jednak dokładnie, jak pozwolono mu obserwować z okna na górze kondukt zmierzający przez Letchworth na cmentarz. Cała wioska, rozciągająca się na długość niemal mili, zapełniła się licznymi biskupami, rzeszami duchowieństwa, chórem katedry westminsterskiej, śpiewakami, księżmi i niektórymi wychowankami College’u św. Edmunda, przedstawicielami arystokracji oraz innymi dygnitarzami, członkami rodziny Fortescue i niezliczonymi mieszkańcami Letchworth.
Zaledwie kilka tygodni wcześniej, mimo niepokoju wywołanego zbliżającą się śmiercią i troską o pozostawienie swojemu następcy parafii w dobrym stanie, ksiądz Fortescue nie zapomniał, aby w bożonarodzeniowy ranek jako niespodziankę wysłać dzieciom kierownika chóru prezenty.
Życie i śmierć Adriana Fortescue mogą być dla nas większą nauką o najgłębszej rzeczywistości naszej wiary, którą jest Krzyż, niż wszystkie jego książki. Jego całkowita szczerość, wysokie poczucie honoru, hojność i surowość życia osobistego zyskały mu powszechny szacunek wśród wyznawców wszystkich religii w Letchworth.
Wbrew życzeniom swojej rodziny, która chciała, by spoczął w grobie razem z przodkami, Adrian Fortescue zdecydował, by pochowano go w Letchworth, wśród parafian, i poprosił, aby na pamiątkowym obrazku pogrzebowym umieszczono wizerunek Dobrego Pasterza.
Żaden człowiek nie jest doskonały. Adrian Fortescue też miał swoje kaprysy, uprzedzenia i napady niecierpliwości, które nie zawsze obliczone były na przypodobanie się bliźnim. Jako człowiekowi o nadzwyczajnej wiedzy trudno było mu znosić bezrozumnych \PRZYPIS: Por. 2 Kor 11, 19: „Albowiem radzi znosicie bezrozumne, będąc sami rozumnymi”.\, a niektórzy sądzili, że ma aroganckie przeświadczenie o swojej wyższości. Jego kąśliwe poczucie humoru szczególnie znienawidzili ci, w których stronę kierował jego ostrze, lecz jeśli uświadomił sobie, że zachował się okrutnie, nie spoczął, póki nie naprawił sytuacji.
Był uczonym, którego pisarstwo ma trwałą wartość najwyższej próby. Był nauczycielem o rozległej wiedzy i takim uroku osobistym, że z łatwością przykuwał uwagę i zdobywał sympatię swoich uczniów. Był księdzem parafialnym, który nie szczędząc wysiłku pracował dla swojej trzódki i nagrodzony został jej oddaniem. Jako lingwista był uzdolniony w stopniu niezwykłym, niemal niespotykanym. Plasował się w pierwszym szeregu twórców w dziedzinach kaligrafii i heraldyki.
Ksiądz Fortescue spoczywa w katolickiej części cmentarza w Letchworth, otoczony mogiłami swoich parafian. Nie jest niespodzianką, że zaraz obok niego leżą Wilfryd i Klara Willsonowie, jego najbliżsi przyjaciele. Na kamieniu nagrobnym księdza Fortescue wyryto herb jego rodziny oraz słowa:

HIC IACET
ADRIANUS A FORTI SCUTO
PRESBYTER
WESTMONASTERIENSIS
BEATEM SPEM EXPECTANS \PRZYPIS: Tu leży Adrian z rodu Fortescue, kapłan westminsterski, oczekując błogosławionej nadziei.\

Wokół samego kamienia nagrobnego wyryto piękne słowa z Psalmu 25, znamionujące całe jego życie kapłańskie:

DOMINE. DILEXI DECOREM
DOMUS TUAE, ET LOCUM
HABITATIONIS GLORIAE TUAE. \PRZYPIS: „Panie, umiłowałem ochędóstwo domu twego, i miejsce mieszkania chwały twojej” (Ps 25, 8).\

[1999]

Tłum. Łukasz Makowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Vox populi, vox Dei?

Szukanie

Dla odwiedzających