26 listopada 2021

U PROGU / (niedomykających się) DRZWI: Furtka, czyli dziedziny strategiczne.

Czyli problemy quasiwięzienne nieznane w żadnym innym ustroju

 

Furtka przedszkola się nie domyka. To znaczy: wróć! Domyka się, jak nią mocno trzasnąć albo ją zdecydowanym ruchem przyciągnąć. Można ją natomiast bez trudu otworzyć. Nie trzeba nawet kopać. Jedno popchnięcie (nie nazbyt zdecydowanie stanowcze) wystarczyło.

 

Na szali położono bezpieczeństwo dzieci. Co dzień. Minuta po minucie. O tym, jak łatwo dostać się na teren przedszkola, wie już nieomal cały świat. Rodzice/opiekunowie/dziadkowie odprowadzający dzieci albo przychodzący, by je odebrać, nagminnie korzystają z możliwości bezproblemowego otworzenia furtki. Niektórzy nawet jej nie domykają...

 

W odpowiedzi na zwrócenie na problem uwagi słyszy się: "Przecież cały czas na stanowisku jest personel, nie spuszcza dzieci z oka"; "Przecież wchodzą tylko «swoi»" itd. itp. etc. do znudzenia.

 

Pytanie praktyczne: gdyby – podkreślam: gdyby – ktoś, komu naprawdę zależałoby na uczynieniu dziecku/dzieciom krzywdy, usiłował wtargnąć na teren przedszkola, to czy właściwie wolny od miesięcy wstęp/dostęp raczej mu to zadanie utrudnia, czy jednak ułatwia?


Furtki naprawić, zamknąć, zamontować porządnego zamka się "nie da". Bo papierologia, furtka zabytkowa ostatnio wymieniana z pół wieku temu, petycje do urzędników pisane od lat... Zdemontowano tylko metalowe elementy stanowiące szkielet/ramę furtki, zastępując je drewnianymi. Co to miało zmienić? Trudno orzec. Co zmieniło? Nic.


Problem trwa. 


Przeszkole, oczywiście, państwowe*.

 

I nawet w państwowym by się dało poniekąd być może rozwiązać problem. Po prostu nie oglądając się na przepisy zamontować nową porządną furtkę od ręki. Koniec. Kropka. Ale nikt nie chce ryzykować, bo obawa przed karą, naganą, "procedury"... Ryzykować bezpieczeństwem dzieci można. To można.


Podczas jednej z rozmów na temat ew.  kształtu ew. państwa katolickiego usłyszałem argument, że wolny rynek do pewnego stopnia tak, ale "strategiczne dziedziny" gospodarki powinny "zostać w rękach państwa". Koleje, kopalnie, elektrownie, wojsko – namnożyło się tego. A lista być może nie jest zamknięta... Co jest "dziedziną strategiczną", pozostaje, oczywiście, poddane każdorazowej decyzji mojego interlokutora vel aprobowanych przezeń władz państwowych – wszystko to oparte o prywatną opinię mojego interlokutora.

 

Mało kto przejmuje się w świecie dzisiejszym praktycznymi implikacjami przykazania siódmego; a dziesiątego – jeszcze mniej. Patrzy się zwykle "praktycznie". Ale (patrzący z perpektywy nie uwzględniającej kwestii moralnej, a jedynie "praktyczną") przeciwnicy wolnego rynku w dziedzinie usług medycznych, policyjnych itp. jakby nie dostrzegali, że jedzenie i picie jest do bezpośredniego podtrzymania życia bardziej potrzebne niż lekarz czy pies, a jednak z tajemniczych przyczyn nie postulują nacjonalizacji całej branży spożywczej. Jakoś radzą sobie w dzisiejszej rzeczywistości kulawego pseudowolnego rynku i trudno im zaprzeczyć, że, aby dziś w Polsce umrzeć z głodu i pragnienia, trzeba się naprawdę o to postarać.


Skoro więc taka "dziedzina strategiczna" jak dostarczanie żywności i napojów (przynajmniej w mieście, osobom, które nie mają własnego pola/ogródka/własnych upraw) może pozostać w gestii prywaciarzy, to być może inne, "mniej strategiczne dziedziny" nie odnoszące się w tak bezpośredni sposób do podtrzymania doczesnych funkcji życiowych, też można by powierzyć niewidzialnej ręce?


_______

* Nie oznacza to, rzecz jasna, iż każde i bez wyjątku przedszkole prywatne jest dobre albo lepsze od każdego albo konkretnego przedszkola państwowego – odnoszę wrażenie, jakby więcej było lepszych [uwaga! nie piszę: dobrych]  przedszkoli państwowych niż prywatnych (dlaczego tak się dzieje – temat na osobny text). Nie zmienia to faktu, że przedszkola państwowe oraz wszyscy ich pracownicy pozyskują środki na swoją działalność oraz wynagrodzenie (niejednokrotnie bardzo kompetentnych) pracowników drogą grabieży. Prywatne zaś – nie (przynajmniej tak powinno być; nie mówię o tych, które otrzymują jakiekolwiek środki od funkcjonariuszy państwowych – to są placówki quasipaństwowe albo wręcz państwowe mimo mylącej nazwy). Jeszcze jeden argument za tym, by działać pozosystemowo. Żadnych państwowych podstaw programowych, dotacji, przymilania się kuratorom. Działamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Vox populi, vox Dei?

Szukanie

Archiwizowanie

Dla odwiedzających