Stopień skretynienia społeczeństwa jest wprost proporcjonalny do liczby mieszkańców miast trzymających w domach psy
Nawet cmentarze nie są już od psów wolne. Stare, dobre czasy, kiedy jednak wprowadzania czworonogów na cmentarz nie było. Podobnie jak okradania grobów. Czyli mimo wszystko coś się zmieniło.
Śladem naszych publikacji:
FLAGOWEJ:
i sztandarowych:
Nawet cmentarze nie są już od psów wolne. "Nawet" – chciałoby się napisać: Kampinos. Jak dziecko ma cieszyć się beztroskim dzieciństwem, skoro nawet przejść się spokojnie po tzw. parku narodowym nie można? No naprawdę. Ścieżką zza krzaków wypadają raz po raz puszczane przez właścicieli luzem bydlęta (nierzadko kilkudziesięciokilowe). Nawet gdyby wypadł taki raz, z nie raz po raz, to i tak byłoby o ten raz za dużo. Dzieje się to w Kampinosie, do którego wstęp z psami jest, oczywiście, surowo zabroniony. Podobnie jak do każdego właściwie z "lasów państwowych". Ale ponieważ nikt spośród teoretycznie do tego celu powołanych zakazu nie egzekwuje, bydło wprowadza bydło tam, gdzie bydłu (teoretycznie) wchodzić nie wolno. Jest dość powszechne przyzwolenie społeczne na łamanie zakazu wprowadzania psów do lasów. Łączy się ono zapewne ze smutnym faktem: coraz więcej mieszczuchów sprawia sobie psy i traktuje owe czworonogi jak bożki; jeśli w danej społeczności (np. mieszkańców osiedla) liczba właścicieli psów przekroczy pewną barierę, to na sprzeciwiających się ich samowoli zaczyna się patrzeć jak na wariatów. Po prostu właścicieli psów robi się za dużo.
Następuje autocenzura opiekuna dziecka i samego dziecka. Dziecko nie może już swobodnie poruszać się w lesie – biegać, skakać, puścić się przodem, wyprzedzić opiekuna o kilkanaście metrów – bo kto wie, kto wychynie zza kolejnego zakrętu ścieżki? I jak tu mówić o beztroskiej zabawie, beztroskiej wizycie w lesie? (Trzeba kupić własny las i ogrodzić. Choćby wyglądało to dziwnie i/lub śmiesznie, wygląda na jedyne skuteczne rozwiązanie).
Dorosłego opiekuna – choć nikt nie mówił, że życie to pasmo przyjemności – może już nużyć chodzenie wszędzie z nieodzownym towarzyszeniem środków przymusu/odgonu bezpośredniego. Z kulą u nogi i kijem w pistolecie, zaraz – na odwrót: z kulą w pistolecie i kijem u nogi.
Za mało agresji okazujemy względem psów oraz ich właścicieli (zwłaszcza wobec właścicieli; to przecież ich rozpanoszenie ponosi odpowiedzialność za rozpanoszenie się psów). Roz-pano-szenie. Czują się jak panowie. Sytuacji.
Nudne i nużące są też kudły kundla na klatce. I na wycieraczce. Wnoszone nolens volens do domu. Chyba że ktoś posprząta. Ale kto? Na pewno nie poczuwa się do tego obowiązku właściciel psa, który kudły na wycieraczce zostawił.
Bić i patrzeć, czy równo puchnie.
Odzyskać miasto dla najsłabszych, którzy boją się (niejednokrotnie w imię rozsądnie rozumianej roztropności) samemu reagować. Cóż bowiem ma uczynić idąca na spacer z dzieckiem w wózku osoba starsza i filigranowa, gdy podbiega do niej i do malucha niekontrolowany przez właściciela zwierz?
Sytuacja autentyczna: opiekunka dziecka dopuszcza psa do siedzącego w spacerówce dziecka. Wcześniej właścicielka dopuściła psa do wózka. Najwyraźniej opiekunka dziecka nie chce psuć Burkowi zabawy. Dziecko is not amused – płacze i krzyczy, a włochaty nieproszony (przez dziecko) gość jego wózka w najlepsze się w nim panoszy. Dziecko jest zapięte, więc nie bardzo ma nawet jak psa odganiać. A panie (tak, panie: właścicielka psa i opiekunka dziecka) szczerzą się do siebie. Jako te psiaki. (Właściciele psów nierzadko do złudzenia przypominają swoich pupili wyglądem zewnętrznym. Wygląda to groteskowo).
Człowiekowi wmawia się dziś, że żyje w świecie cywilizowanym, a to epoka mózgu łupanego. Trzeba walić w te tępe łby, żeby coś do nich dotarło. Czasy cywilizowane? Zamiast mamutów i tygrysów szablozębnych samopas latają psiury. Z błogosławieństwem swoich właścicieli.
Dlaczego czynicie ukryte założenie, że jesteśmy gotowi i chętni na kontakt z waszym zwierzęciem? – chciałoby się spytać. Ale kogo tu pytać. Głupie pytanie – głupi ludzie. Hołotę trzeba bić. Tylko taki argument do niej przemawia.
Bo wy na to, że wasz pies pogryzie osobę powierzoną mojej opiece, macie tysiące szans – ja [jeśli nie chcę dopuścić, by wasz Rex czy Rexia (imiona zdają się o tyle adekwatne, ze traktujecie wasze psy prawdziwie po królewsku) podchodził/obwąchiwał/obśliniał/gryzł tych, za których bezpieczeństwo odpowiadam] nie mogę pomylić się ani razu.
Philip, hejże: co za P-H-ilip? Jesteśmy w Polsce. Na polskim blogu. A zatem: Filip. Filip K. [czyt. "kei" lub "ka"] Dick w opowiadaniu Przedludzie wkłada w usta jednego z przeciwników mordowania małych dzieci w łonach ich matek taką koncepcję:
„Powinna być jakaś organizacja, myślał, podobna do mafii. Żeby likwidować likwidatorów. Wynajęty człowiek podchodzi do jednego z tych doktorów, wyjmuje rurę i wsysa do niej doktora, który kurczy się do rozmiarów płodu. Płód doktora ze stetoskopem wielkości główki od szpilki... roześmiał się na samą myśl.”
A gdyby tak... A gdyby tak – analogicznie – powołać do życia taką organizację, ideę; nazwijmy ją roboczo
ARMY OF DOG
(Armia doga; przez analogię do nazwy amerykańskiej Army of God, której sposób działalności jest nam, nie ukrywamy, bliski)
której członkowie (oporu bez przywódcy najlepiej)/sympatycy/zwolennicy fizycznie gnębiliby rozpanoszonych właścicieli rozpanoszonych psów – umieszczali ich zdjęcia w Internecie, nękali ich fizycznie etc., prowadziliby kampanie zawstydzające, stosowaliby przemoc dla zastraszenia ich i zmuszenia do liczenia się z wolą niechcących kontaktu z ich zwierzętami – idziemy o zakład, że liczne osoby – jeśli nie całe grupy społeczne: ciężarne, staruszki i starcy, alergicy, ludzie nieznoszący śliniących się na nich czworonogów etc. – odniosłyby się do działalności podobnej grupy/podobnych indywidualnych oporzystów bez przywódcy entuzjastycznie.
Bo (to wyjaśnienie dla Przyjaciela):
to nie ja boję się psów. To psy boją się mnie.
Takie jest przynajmniej założenie i podstawa działania.
Traumy z przeszłości? Nie potrzeba żadnych traum, aby niekoniecznie pałać chęcią bliższego kontaktu z psem. I kropka.
A propos wygłoszonej, a raczej wypisanej przez nas już niejednokrotnie chyba uwagi, że w razie sytuacji nagłej właścicielce psa zabraknie fizycznej siły, aby nim kierować. Byliśmy świadkami takiej sytuacji, gdy pewna pani – spotkawszy się z odporem i skutecznym odgonieniem swojego Pimpka – starając się ochronić go przed dalszymi skutkami fizycznej agresji nań – a nie mając siły, by go z powrotem za ogrodzenie swojej posesji zaciągnąć (próbowała pchać na klęczkach, ale nie dała rady) – klęczała na asfalcie i błagała psa, aby wrócił za ogrodzenie.
Cóż zrobić ze znajomym, który nie potrafi mojego stosunku do psów uszanować/przyjąć? Jeśli nie jest w stanie powściągnąć swojego pupila (a przede wszystkim siebie) i odizolować go na czas wizyty – zamykając np. w ogrodzie czy na balkonie (bywają i tacy)?...
A tymczasem na placu zabaw (bo i tu psiarze swoich pupili wprowadzają! razem z ich sikami i kupami i ślinieniami się)...
Mruganie okiem do opiekuna dzieci na placu zabaw:
"On jest dobrze wychowany. Nic nie zrobi."
"Ale ja mu coś zrobię. Ma pani/Masz [w zależności od sytuacji i potrzeby chwili] sekundę, żeby go zabrać."
Kupy psie NIEKTÓRZY, BO NIE WSZYSCY, z trawników może i sprzątają, ale sików już nie. A dzieci też chodzą po trawnikach ("zaraz! jak to? skandal! trawniki są przecież wyłącznie dla psów!"). W kupy niesprzątnięte też wdeptywać im się zdarza. Fu! Wstydźcie się!
A ci nieodpowiedzialni psiarze to są w sumie śmierdzący tchórze. Bo jak idzie matka z dzieckiem w wózku, na ręku lub ciężarna, to bez wahania puszczają psa wolno – a jak tylko spostrzegą, że w ich kierunku zbliża się samochód lub rower – zaraz biorą psiula na smycz i się usuwają; bo pojazd z jeźdźcem cięższy i może pupilkowi krzywdę zrobić. Od razu widać, kto jest dla nich ważniejszy: dziecko/staruszka/ciężarna (słowem: człowiek) czy zwierzę.
A jednocześnie Przyjaciel – mieszkający na wsi (czyżby z tego względu "predystynowany" do traktowania zwierząt z większą pobłażliwością niż miastowi?) – dosłownie traktuje słowa porzekadła "nie dla psa kiełbasa" (niejeden emeryt ma [pod względem bytowym] gorzej niż pies – zwykł mawiać), a jego psy nigdy nie są wpuszczane do domu. Mają swoje budy, podwórko. Są na swoich miejscach.
Na koniec oddajmy głos samym psom. Jeśli to możliwe.
Nie dziw, że od czasu do czasu trzymany w mieszkaniu psiul usiłuje zagryźć swojego właściciela. Skoro ten trzyma go w ograniczeniu czterech ścian (chodzi szczególnie o duże rasy), a ponadto traktuje nienormalnie – nadnormalnie...
Według opinii znajomego weterynarza zwierzęta pojawiające się w miejskich lecznicach są w większości chore psychicznie, ponieważ właściciele traktują je z nabożeństwem godnym lepszej sprawy. Zachowują się nie tak jak "normalnie" powinien zachowywać się pies. Są albo przesadnie potulne albo przesadnie agresywne. Albo... Bo są przez właścicieli traktowane nienormalnie. I to wpędza je w chorobę.
Dlaczego znowu o psach? – można by spytać.
Nienormalny stosunek rzesz społeczeństwa do kwestii trzymania psów w mieście i traktowania ich nadnormalnie stał się zjawiskiem na tyle powszechnym, że odciska na czasach obecnych piętno znacznie bardziej dotkliwe niż to, że polityk X pożarł się (teoretycznie) z politykiem Y, że Kowalski, Nowak, czy inny żyd lub mason. I dla kogoś, kto będzie usiłował zrozumieć coś z czasów obecnych za lat pięćdziesiąt czy sto, może właśnie to charakterystyczne zjawisko powie o nich więcej niż serie nazwisk pseudobohaterów współczesności.
* * *
Nam strzelać nie kazano (zrobiliśmy to z własnej nieprzymuszonej woli). Wstąpiłem na działki (gdzie wolnobiegający pies jest zjawiskiem wciąż na tyle rzadkim, iż opiekun dziecka może, wstąpiwszy na nie, z lekka odetchnąć z ulgą). To znaczy: nie wstąpiłem, bo mocodawcy ROD wykorzystując koniunkturę na zamykanie wszystkiego, co się da (od kościołów poczynając), zamknęli działki dla spacerowiczów "do odwołania" (co to może znaczyć, wie doskonale każdy, kto prześledzi historię wprowadzania kolejnych podatków lub programów państwowego rozdawnictwa – zacząć łatwo, skończyć/skasować/odwołać choć jeden z nich – już nie tak bardzo). A więc – zamknięte. W sumie: gdybym był właścicielem choćby spłachetka ziemi, pewnie zrobiłbym to samo. Ale szkoda. Zniknął nam ze spacerowej mapy swego rodzaju azyl. Przynajmniej do odwołania...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz