Murowane domy całoroczne z pełną infrastrukturą też na działkach stoją. Ich mieszkańcom zdarza się mieszkać w nich przez cały rok, dzień w dzień, noc w noc, na stałe – mimo że to niezgodne z obowiązującymi i ogłoszonymi przez ROD przepisami. Ale furda przepisy, szczególnie jeśli jest się danego ROD prezesem.
Któż nie dałby wiele za możliwość życia w mieście (z wszystkimi jego wygodami) jak na wsi. Domek wiejski, wokół zieleń, własne uprawy, a dostęp do sklepów, teatrów, pracy w mieście etc. na wyciągnięcie ręki.
Lekceważenie przepisów zabraniających przebywania na terenie ROD w godzinach nocnych – obliczone na uniemożliwienie zamieszkiwania tam na stałe – wynika chyba po prostu z poszukiwania normalności: traktuję coś jak moje, choć na papierze jest nie (do końca) moje – nie mogę z nim teoretycznie uczynić, co chcę.
Ale czy miasto wyglądające (może tylko w większym niż dotychczas zakresie) jak skupisko ogródków działkowych nie byłoby jakieś bardziej ludzkie? Mniej może miejskie, ale za to...
28 maja 2020
PoŚcineczki #38: Masówka, czyli nasiusiać na szkołę
Z opowieści o PRLu utkwiła mi w pamięci taka:
Właśnie skończył się ulewny deszcz. Ulice toną w kałużach, woda leje się do studzienek, asfalt lśni od wilgoci. A tu na jezdni pojawia się polewaczka, która – jak sama nazwa wskazuje, a jej natura nakazuje – polewa bituminę obficie. Czyści.
Absurd?
Ale za czasów Rzeczpospolitej (której to już obecnie? tak zwanej czwartej? skłonni bylibyśmy raczej nazwać ją "dyzmianą", bo jej rzeczywistość polityczna przypomina do złudzenia to, co tak celnie opisał Tadeusz Dołęga-Mostowicz) zdarza się to samo. Tak wiele musiało się zmienić, by wszystko zostało po staremu... A czasem nawet przerosło głoszone dawniej ideały...
Skąd te zjawiska? Przypisywalibyśmy je przynajmniej częściowo ich masowości. Działamy z rozdzielnika. Na piątek wpisano polewanie ulic – więc robimy to, nawet jeśli nie potrzeba. Czy potrzeba kupować akurat pięćdziesiąt stołów? Nie potrzeba. Ale trzeba wydać pieniądze z "unijnej" "dotacji", bo "inaczej się zmarnują". Więc wydajemy.
Uniformizacja. Brak dostosowania do naturalnego, indywidualnego rytmu działania. Widać to świetnie na przykładzie szkół mających prawa państwowe. Miliony osób naraz robią to samo. Wszyscy, oczywista, budzą się o takiej godzinie, bo najlepiej uczy im się od ósmej rano. Co, ktoś śmie mieć inny pogląd? Ktoś śmie uczyć się lepiej o innej godzinie? Wszystkich obowiązuje ten sam program i te same egzaminy (nawet jeśli ma "nauczanie domowe"). I te de, i te pe.
Każdy potrzebuje swego rodzaju (dostosowanego właśnie do mnie, konkretnego człowieka) dyscypliny, ale niekoniecznie takiej masowej masówki, jaką z automatu proponuje nam społeczeństwo dotknięte chorobą etatyzmu. Ale ponieważ masówkę masowo się toleruje...
Właśnie skończył się ulewny deszcz. Ulice toną w kałużach, woda leje się do studzienek, asfalt lśni od wilgoci. A tu na jezdni pojawia się polewaczka, która – jak sama nazwa wskazuje, a jej natura nakazuje – polewa bituminę obficie. Czyści.
Absurd?
Ale za czasów Rzeczpospolitej (której to już obecnie? tak zwanej czwartej? skłonni bylibyśmy raczej nazwać ją "dyzmianą", bo jej rzeczywistość polityczna przypomina do złudzenia to, co tak celnie opisał Tadeusz Dołęga-Mostowicz) zdarza się to samo. Tak wiele musiało się zmienić, by wszystko zostało po staremu... A czasem nawet przerosło głoszone dawniej ideały...
Skąd te zjawiska? Przypisywalibyśmy je przynajmniej częściowo ich masowości. Działamy z rozdzielnika. Na piątek wpisano polewanie ulic – więc robimy to, nawet jeśli nie potrzeba. Czy potrzeba kupować akurat pięćdziesiąt stołów? Nie potrzeba. Ale trzeba wydać pieniądze z "unijnej" "dotacji", bo "inaczej się zmarnują". Więc wydajemy.
Uniformizacja. Brak dostosowania do naturalnego, indywidualnego rytmu działania. Widać to świetnie na przykładzie szkół mających prawa państwowe. Miliony osób naraz robią to samo. Wszyscy, oczywista, budzą się o takiej godzinie, bo najlepiej uczy im się od ósmej rano. Co, ktoś śmie mieć inny pogląd? Ktoś śmie uczyć się lepiej o innej godzinie? Wszystkich obowiązuje ten sam program i te same egzaminy (nawet jeśli ma "nauczanie domowe"). I te de, i te pe.
Każdy potrzebuje swego rodzaju (dostosowanego właśnie do mnie, konkretnego człowieka) dyscypliny, ale niekoniecznie takiej masowej masówki, jaką z automatu proponuje nam społeczeństwo dotknięte chorobą etatyzmu. Ale ponieważ masówkę masowo się toleruje...
27 maja 2020
PoŚcineczki #47: Psychologowie grzebią ci w głowie
Albo przynajmniej zawsze sprawiają takie wrażenie
Podczas rozmowy z osobą mającą wykształcenie psychologiczne (lecz nie na jej niwie "zawodowej", to jest: nie w ramach badania moich paranoi) zawsze chyba odnoszę wrażenie, że – choć temat rozmowy nie oscyluje wokół zagadnień psychologicznych – umysł mego rozmówcy-psychologa analizuje mnie, bada, "ocenia". Czuję się dziwnie, niepewnie (?).
Ale – jeśli moje wrażenie jest słuszne i psycholog rzeczywiście "grzebie mi w głowie" – być może robi to bezwiednie, w ramach pewnego zboczenia zawodowego.
Cóż, nemo iudex in causa sua – lecz lektury tysięcy tekstów i milionów znaków wytwarzają w człowieku umiejętność szybkiego wychwytywania/dostrzegania słów, wyrażeń, a nawet całych zdań na stronie widzianej przez ułamek sekundy. Więc może każdy z nas jest do pewnego przynajmniej stopnia takim zawodowym zboczeńcem.
Więc może niepotrzebnie się czepiam/niepokoję? Czekam w szczególności na komentarze dyplomowanych psychologów!
Podczas rozmowy z osobą mającą wykształcenie psychologiczne (lecz nie na jej niwie "zawodowej", to jest: nie w ramach badania moich paranoi) zawsze chyba odnoszę wrażenie, że – choć temat rozmowy nie oscyluje wokół zagadnień psychologicznych – umysł mego rozmówcy-psychologa analizuje mnie, bada, "ocenia". Czuję się dziwnie, niepewnie (?).
Ale – jeśli moje wrażenie jest słuszne i psycholog rzeczywiście "grzebie mi w głowie" – być może robi to bezwiednie, w ramach pewnego zboczenia zawodowego.
Cóż, nemo iudex in causa sua – lecz lektury tysięcy tekstów i milionów znaków wytwarzają w człowieku umiejętność szybkiego wychwytywania/dostrzegania słów, wyrażeń, a nawet całych zdań na stronie widzianej przez ułamek sekundy. Więc może każdy z nas jest do pewnego przynajmniej stopnia takim zawodowym zboczeńcem.
Więc może niepotrzebnie się czepiam/niepokoję? Czekam w szczególności na komentarze dyplomowanych psychologów!
BARDZO WAŻNY* LINK: Prawda o siostrze Łucji z Fatimy – Sister Lucy Truth – sisterlucyimposter.org
Pomysłodawca i realizator projektu, dr Peter Chojnowski, bada następującą kwestię: Czy siostra Łucja-wizjonerka z Fatimy i osoba, którą przedstawiano nam jako "siostrę Łucję" po śmierci Piusa XII, to dwie różne osoby?
Sprawa badana rzetelnie, naukowo, bezstronnie.
Dostępne pełne wersje oficjalnych orzeczeń specjalistów w licznych dziedzinach.
Implikacje wyników badania – poważne, porażające, nieobojętne. Dla tych, którzy miłość prawdy przyjęli...
_______
* Jak śmiał się znajomy zakonnik, powtórzywszy podczas kolejnego ze swoich wykładów, że "to, co teraz powiem, jest bardzo ważne" → "wychodzi na to, że wszystko, co mówię, jest niesłychanie istotne".
CZY NA TYM ZDJĘCIU JEST... DONOSICIELKA?
Śladem naszych publikacji:
http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2017/04/czy-na-tym-zdjeciu-jest-zodziej.html
Gdyby pani miała pewność, że kierowca zajmujący autem nieco miejsca na kilkumetrowej szerokości chodniku w godzinach niezbyt uczęszczanych (no, ona z psem wyjść musiała, a jako postać stosunkowo obszerna potrzebuje trotuaru szerokości paruset centymetrów – no i Pimpek musi się zmieścić) nie zaparkował tam, bo wiezie osobę niepełnosprawną i chciałby ułatwić jej dostanie się do budynku bez konieczności przebywania jezdni etc. – to może jakoś łatwiej byłoby zrozumieć miotane przez nią groźby, że zaraz doniesie funkcjonariuszom państwowym. A tak...
PoŚcineczki #37: Wytrwałość w dobrym podstawą sukcesu
wiecznego (a czasem i doczesnego). To tak a propos nierzadko słyszanego w mediach twierdzenia, że "niczego, co zrobiłem nie żałuję". Po ziemsku, światowemu takie motto może zdawać egzamin. Do czasu... Jak mawiał pewien proboszcz: "Moi drodzy parafianie! Wszyscy kiedyś umrzemy – może nawet ja..."
_______
* Opowiadano jednak jak w odniesieniu do zakładu Pascala ktoś skomentował: "Ale jeśli to wszystko nieprawda i żadnego życia pozagrobowego nie ma, to szkoda byłoby całego tego pozamałżeńskiego seksu i pijaństwa"...
_______
* Opowiadano jednak jak w odniesieniu do zakładu Pascala ktoś skomentował: "Ale jeśli to wszystko nieprawda i żadnego życia pozagrobowego nie ma, to szkoda byłoby całego tego pozamałżeńskiego seksu i pijaństwa"...
25 maja 2020
PoŚcineczki #13: Impertynencja niepokonalna? (Zmiana społeczna)
Chamstwo nieuświadomione
– Wszyscy czekacie? – pada (w dobrej najwyraźniej wierze) pytanie od stosunkowo młodej wiekiem pani przyglądającej się ogonkowi do okienka. Nie odpowiadam, bo nie jestem liczbą mnogą ani jej kolegą. Ja się z nią nie tykałem. A nawet wcześniej (przynajmniej świadomie) nie stykałem.
Kluczowa jest ta zakładana dobra wiara. Wspomniana paniusia/panienka naprawdę sądzi, że taki jest uprzejmy/normalny/przyjęty (o, to już bardziej – dość powszechnie się już ta nienorma przyjęła) sposób zwracania się do osób ~ również obcych, również widzianych (przynajmniej świadomie) po raz pierwszy w życiu.
NIEUŚWIADOMIONA IMPERTYNENCJA?
Ale taka jest już siła mediów. Taka siła policyjno/strażomiejskich szczekaczek z ich "Zostańcie w domach!"; takie są konsekwencje cichego przystawania na to, że w reklamach (od dziesiątek lat, bo przedwojenne też były skierowane do CIEBIE: Kup, nabądź, pytaj w składzie na Polnej) zwracacie się (a tak! odpowiadamy pięknym za nadobne) do nas po imieniu; że kurier "dostarcza Twoją [a nie: Pańską] paczkę i przynosi ją pani Danucie.
– Wszyscy czekacie? – pada (w dobrej najwyraźniej wierze) pytanie od stosunkowo młodej wiekiem pani przyglądającej się ogonkowi do okienka. Nie odpowiadam, bo nie jestem liczbą mnogą ani jej kolegą. Ja się z nią nie tykałem. A nawet wcześniej (przynajmniej świadomie) nie stykałem.
Kluczowa jest ta zakładana dobra wiara. Wspomniana paniusia/panienka naprawdę sądzi, że taki jest uprzejmy/normalny/przyjęty (o, to już bardziej – dość powszechnie się już ta nienorma przyjęła) sposób zwracania się do osób ~ również obcych, również widzianych (przynajmniej świadomie) po raz pierwszy w życiu.
NIEUŚWIADOMIONA IMPERTYNENCJA?
Ale taka jest już siła mediów. Taka siła policyjno/strażomiejskich szczekaczek z ich "Zostańcie w domach!"; takie są konsekwencje cichego przystawania na to, że w reklamach (od dziesiątek lat, bo przedwojenne też były skierowane do CIEBIE: Kup, nabądź, pytaj w składzie na Polnej) zwracacie się (a tak! odpowiadamy pięknym za nadobne) do nas po imieniu; że kurier "dostarcza Twoją [a nie: Pańską] paczkę i przynosi ją pani Danucie.
– Mam paczkę dla pani Danuty!Czy głupota zbawi ludzkość? Pewien znany nam (tj. tutejszej redakcji – to mamy na myśli) psycholog twierdził, że tak. "Większość ludzi zostanie zbawionych przez głupotę" – tak brzmiała jego teza. Ignorancja niepokonalna. Z (nieco tylko) innej szkoły psycholog (również nam znany) sądził, że przynajmniej w kontekście życia cudzołożnego/na kocią łapę/nierządnego większość ludzi doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co robi – że grzeszy, postępuje "nie w porządku", a zatem: jest w stanie ponosić moralną odpowiedzialność za swoje czyny (w tym wypadku wykroczenia przeciw szóstemu przykazaniu).
– O, to jakaś pomyłka!
– ?
– Moja żona nie nazywa się Danuta.
– Ale jak to? Adres i wszystko się zgadza?
– Moja żona nosi nazwisko Kowalska.
– ???
Po prostu nie rozumie. Dał się ogłupić.
Próby i próbki: Gumożujcy
– W czym mogę pomóc?
Aha, o tym już było... Więc bez komentarza.
Ale mówiąc to, żuje gumę.
Ja się w środku gotuję. A ona żuje.
Aha, i jeszcze pewnie gotuje się powiedzieć na odchodnego: "Miłego dnia!". Zaraz padnę.
~~~~~~~
Gumożucie przez ekspedientów/pracowników sklepów w godzinach pracy, podczas rozmowy z klientem to zjawisko, zdaje się, dość nowe. Dość mam takich nowości. Tfu! do czorta! zaraz mi coś pęknie.
Aha, o tym już było... Więc bez komentarza.
Ale mówiąc to, żuje gumę.
Ja się w środku gotuję. A ona żuje.
Aha, i jeszcze pewnie gotuje się powiedzieć na odchodnego: "Miłego dnia!". Zaraz padnę.
~~~~~~~
Gumożucie przez ekspedientów/pracowników sklepów w godzinach pracy, podczas rozmowy z klientem to zjawisko, zdaje się, dość nowe. Dość mam takich nowości. Tfu! do czorta! zaraz mi coś pęknie.
PoŚcineczki #46: Urodziny – moje?
W sumie koncepcja taka, by to rodziców, a szczególnie matkę, obdarowywać w dzień rocznicy urodzin, ma swoje głębokie uzasadnienie. (Nikt, oczywiście, nie będzie tu kwestionował tego, że ja też powinienem w dniu urodzin prezent, a najlepiej liczne podarki, otrzymać! Tak powinno być i basta!).
Po polsku mówi się "urodziłem się"; po angielsku "I was born" (urodzony zostałem). Biorąc pod uwagę wysiłek, jaki w dzieło porodu wkładają zarówno matka ~ jak i dziecko, należałoby może pomyśleć o jakimś wyrażeniu łączącym w sobie te prawdy obie?
Po polsku mówi się "urodziłem się"; po angielsku "I was born" (urodzony zostałem). Biorąc pod uwagę wysiłek, jaki w dzieło porodu wkładają zarówno matka ~ jak i dziecko, należałoby może pomyśleć o jakimś wyrażeniu łączącym w sobie te prawdy obie?
PoŚcineczki #44: Jak tu (i tam) pobić policjantkę?
A jakże pobić inne kobiety?
Są takie zjawiska, o jakich Polakom jeszcze siedemdziesiąt lat temu się nie śniło (siedemdziesiąt? ho-ho! to masz pan perspektywę – cóż, z punktu widzenia historii świata 70 wiosen to nie tak aż zbyt dużo). Grobów nie okradano. I jeszcze (co najmniej) jedna istotna cywilizacyjna różnica: kobiety nie zachowywały się agresywnie i wulgarnie. [Zresztą, chłopcy nie używali wulgaryzmów w obecności swoich koleżanek (może w ogóle ich nie używali?). To było nie do pomyślenia].
To są, oczywiście, uogólnienia, ale dziś raczej nie dziwi nas już obraz (i dźwięk) – i to nie tylko rozwydrzonej nastolatki, ale statecznej na pozór kobiety w sile wieku – która używa publicznie wulgaryzmów. Niekiedy pod naszym adresem.
I tu pojawia się zagwozdka. Jak w takich sytuacjach reagować?
Gdyby wulgaryzował się, nas i przestrzeń tzw. publiczną mężczyzna – o odpowiedź byłoby prościej. Można by... Ale kobietę?
A ona najwyraźniej w świecie mogłaby brać odpowiedzialność za swoją reakcję – gdyby ktoś do tej odpowiedzialności raczył ją pociągnąć.
Tytułem podsumowania omówmy przez chwilę tytuł niniejszego poŚcineczka. Otóż, jak już pisaliśmy...
Nienormalność świata współczesnego – a fakt istnienia kogoś takiego jak policjantka czy żołnierka jest owej nienormalności dowodem dobitnym – jest tak głęboka, że stawia nas w sytuacjach wyglądających na należące do kategorii tych bez wyjścia.
No bo dać się aresztować/legitymować/przepytywać kobiecie? Z drugiej strony: jak tu w nią uderzyć? Uderzyć kobietę?
Czujni czytelnicy zapytają zaraz: Zaraz, zaraz, a dmuchać w alkomat na życzenie obcego faceta w mundurze (tylko dlatego, że bywa lepiej od nas uzbrojony i stoi za nim sięgająca swoimi mackami daleko organizacja zwana "policją państwową") to nie ujma na honorze? Też, nie przeczę. Tylko że łatwiej sobie wyobrazić fizyczny odpór dawany mężczyźnie (choćby w mundurze) niż – mimo wszystko – przedstawicielce płci słabszej.
Są takie zjawiska, o jakich Polakom jeszcze siedemdziesiąt lat temu się nie śniło (siedemdziesiąt? ho-ho! to masz pan perspektywę – cóż, z punktu widzenia historii świata 70 wiosen to nie tak aż zbyt dużo). Grobów nie okradano. I jeszcze (co najmniej) jedna istotna cywilizacyjna różnica: kobiety nie zachowywały się agresywnie i wulgarnie. [Zresztą, chłopcy nie używali wulgaryzmów w obecności swoich koleżanek (może w ogóle ich nie używali?). To było nie do pomyślenia].
To są, oczywiście, uogólnienia, ale dziś raczej nie dziwi nas już obraz (i dźwięk) – i to nie tylko rozwydrzonej nastolatki, ale statecznej na pozór kobiety w sile wieku – która używa publicznie wulgaryzmów. Niekiedy pod naszym adresem.
I tu pojawia się zagwozdka. Jak w takich sytuacjach reagować?
Gdyby wulgaryzował się, nas i przestrzeń tzw. publiczną mężczyzna – o odpowiedź byłoby prościej. Można by... Ale kobietę?
A ona najwyraźniej w świecie mogłaby brać odpowiedzialność za swoją reakcję – gdyby ktoś do tej odpowiedzialności raczył ją pociągnąć.
Tytułem podsumowania omówmy przez chwilę tytuł niniejszego poŚcineczka. Otóż, jak już pisaliśmy...
Nienormalność świata współczesnego – a fakt istnienia kogoś takiego jak policjantka czy żołnierka jest owej nienormalności dowodem dobitnym – jest tak głęboka, że stawia nas w sytuacjach wyglądających na należące do kategorii tych bez wyjścia.
No bo dać się aresztować/legitymować/przepytywać kobiecie? Z drugiej strony: jak tu w nią uderzyć? Uderzyć kobietę?
Czujni czytelnicy zapytają zaraz: Zaraz, zaraz, a dmuchać w alkomat na życzenie obcego faceta w mundurze (tylko dlatego, że bywa lepiej od nas uzbrojony i stoi za nim sięgająca swoimi mackami daleko organizacja zwana "policją państwową") to nie ujma na honorze? Też, nie przeczę. Tylko że łatwiej sobie wyobrazić fizyczny odpór dawany mężczyźnie (choćby w mundurze) niż – mimo wszystko – przedstawicielce płci słabszej.
23 maja 2020
22 maja 2020
PoŚcineczki #42: Jak chorągiewki na wierze, czyli modernizm nasz powszedni
Stara wiara się nie stara
Śladem naszej publikacji:
http://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/05/poscinki-pierwsze-1-bojazn-i-drzenie.html
Gdy przeczytałem gdzieś teorię, że zamykanie kościołów będzie skutkowało łatwiejszym "odpuszczaniem sobie" przez wiernych uczestnictwa we Mszy/w tym, co w dobrej (lub złej) wierze uważają za Mszę, w niedziele i święta nakazane, sądziłem, że to przypuszczenie zgoła nieuzasadnione. Ledwie nowoobrzędowcy w porozumieniu z władzami cywilnymi i w podległości/służalczości im poluzują nieco zasady, świątynie zaraz wypełnią się wiernymi – tak myślałem – a ci, którym ograniczenie do 5 osób faktycznie uniemożliwiło uczestnictwo w celebrach, znajdą się w pierwszych szeregach chętnych do powrotu na Msze (w imię skrótowości nazwijmy też tak umownie celebry w ramach "Kościoła Novus Ordo").
Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania całkiem sprawnie i okazuje się, że najgorliwszymi być może w znajdowaniu sobie wymówek [(być może) zwalniających ich z obowiązku uczestnictwa] są ci, którzy wcześniej najgorliwiej krytykowali katolicką postawę, w ramach której nie traktujemy jako grzesznika kogoś, kto celem uczestnictwa we Mszy w jedności z Kościołem wszechczasów (tj. katolickim, bez jedności z przyjmującymi lub tolerującymi błędy "Soboru Watykańskiego II" uzurpatorami w sutannach lub bez, okupującymi hierarchiczną strukturę; bez jedności również z pseudotradycjonalistami uznającymi publicznych heretyków za prawowiernych przedstawicieli Kościoła) potrzebuje/potrzebowałby przebyć setki kilometrów i udawać się regularnie w daleką drogę.
Tak jak wcześniej bez mszy nie było zbawienia, tak teraz nie ma go bez maski, bez powstrzymania się od uczestnictwa w celebrze, bez powstrzymania się od przyjmowania Ciała Pańskiego (lub: tego, co uważa się za Jego Ciało).
Wszyscy jesteśmy modernistami
Wszyscy nasiąknęliśmy tym rodzajem myślenia, które świat proponuje nam w sposób nadzwyczaj zintensyfikowany od sześćdziesięciu lat: "każdy może sobie mówić i myśleć, co chce". Możemy się przed powyższym stwierdzeniem bronić. Możemy z nim walczyć. Ale światowy sposób rozumowania w każdym z nas do jakiegoś stopnia siedzi. Do jakiego? Do takiego, do jakiego każdy z nas dał się światu współczesnemu ponieść.
I to jest przyczyna dramatu tylu wspaniałych, pracowitych, bogobojnych ludzi (którym nie ośmielam się odbierać prawa mienienia się katolikami), którzy z niewiadomości (por. Dz 3, 17) zaufali człowiekowi/ludziom bardziej niż Bogu i nauce Jego Kościoła. I zaufali na przykład komuś, kto twierdzi publicznie, że w najbliższym czasie "modernizm będzie wiódł prym w Kościele katolickim". Tak jakby Kościół składał się z pewnych frakcji – tej głoszącej prawdę, całą prawdę, półprawdę, a jeszcze na dodatek g... prawdę – i od czasu do czasu inna z frakcji "przeważałaby", "wiodła prym" – obecnie na przykład ta wyznająca "ściek wszystkich herezji" – a jednocześnie taka zbitka rozmaitych głoszących sprzeczne teorie stronnictw nadal pozostawałby jednym, świętym, katolickim i apostolskim Kościołem. Głosić coś takiego to szaleństwo!
Przecież tuzy pseudotradycji jako to Burke, Schneider etc. też się między sobą w pewnych zasadniczych kwestiach nie zgadzają – ich myśli bywają jednak en bloc traktowane z szacunkiem: w imię tego, że każdy wybiera sobie to, co mu akurat odpowiada. I to jest właśnie ten modernizm nasz powszedni.
Chciałoby się napisać: "Piszę o tym, o czym piszę, po raz ostatni i jak cytowany na wstępie święty przestaję próbować przemawiania do rozumu i przystępuję do modlitwy w intencji".
Wciąż jednak doskwiera mi i kłuje mnie to, że...
Nie potrafię chyba tego pojąć i trudno mi to przyjąć, jak bardzo człowiek skądinąd myślący może być wobec prawdy tak oporny. I on wie, że jest oporny. I jak Stephen Norton tylko się na myśl o tym czy na zwrócenie uwagi na ten fakt ~ uśmiecha. (A myśmy się spodziewali... No, toście się przeliczyli).
I po raz pięćdziesiąty wyciąga ten sam odgrzewany "kontrargument" wobec katolicyzmu rozumianego integralnie – świadcząc o tym, że albo zaniedbał uczciwego zbadania sprawy albo – co gorsza – zbadał ją i uznał, że wygodniej/bezpieczniej/[dodaj własny powód] będzie nie wyciągać logicznych konsekwencji z niezaprzeczalnych faktów.
Ktoś zachęcał mnie do złożenia w parafii zamieszkania aktu apostazji. Nie rozumiem. Ja się nie wypisałem z Kościoła. Ja w nim trwam. Przed nikim (a na pewno nie przed lokalnym przedstawicielem heretyckiej struktury) nie potrzebuję składać żadnego oświadczenia o wypisaniu się z Kościoła. Bo ja się z niego nie wypisałem. Wypisał się za to automatycznie i bez potrzeby żadnej oficjalnej deklaracji tymczasowo zarządzający parafią "proboszcz", którego nawiedziłem, i – dowiedziawszy się odeń, że Kościół nieomylny nie jest, a poza Kościołem zbawienie jest – podziękowałem prewencyjnie za kolędową wizytę, nie chcąc narażać domowników (szczególnie młodszych wiekiem) na konieczność uczestniczenia w rozmowie, w której stanowisko teologiczne osoby duchownej/uchodzącej za duchowną (kwestia wątpliwej ważności święceń) zostanie poddane miażdżącej krytyce. Szacunek dla sutanny.
Ktoś zachęcał mnie, abym wyłącznie własnymi słowami opowiadał o sprawie katolicyzmu integralnego – wbrew mojej zachęcie, by jednak najpierw własnoręcznie (własno~ocznie) zapoznał się z oficjalnymi dokumentami Kościoła. "Bo nie mam na to czasu". Przepraszam, nie masz czasu na kwestie najważniejsze? Na sprawy, z których wynika cała życiowa postawa (a niekiedy kwestia wiecznego zbawienia)? Rozumiem, że współczesny świat chce nam odebrać te resztki "wolnego czasu" i zagospodarować je na siłę tym brudem, który nam proponuje, ale – ale: jeśli chcesz coś więcej z dzisiejszej sytuacji Kościoła oraz świata zrozumieć i zachować wierność – zapoznawanie się z nauczaniem Kościoła jest konieczne. Niniejszym wzywam do uczciwej lektury dokumentów Magisterium.
Jak to ktoś napisał w reakcji na nasze uwagi w zakresie katolicyzmu integralnego:
– A może uważasz, że jestem po prostu prawdą niezainteresowany?
– Sam napisałeś.
Dość pisania. Pora klęknąć do modlenia.
(Jak cytowany na wstępie święty, który się kulom i królom nie kłaniał).
_______
Motto na koniec (nietypowe, prawda?):
Śladem naszej publikacji:
http://wiwopowiwo.blogspot.com/2020/05/poscinki-pierwsze-1-bojazn-i-drzenie.html
Meg, I have borne a long time with thy husband; I have reasoned and argued with him in these points of religion, and still given to him my poor fatherly counsel, but I perceive none of all this able to call him home; and therefore, Meg, I will no longer dispute with him, but will clean give him over and get me to God and pray for him.
Gdy przeczytałem gdzieś teorię, że zamykanie kościołów będzie skutkowało łatwiejszym "odpuszczaniem sobie" przez wiernych uczestnictwa we Mszy/w tym, co w dobrej (lub złej) wierze uważają za Mszę, w niedziele i święta nakazane, sądziłem, że to przypuszczenie zgoła nieuzasadnione. Ledwie nowoobrzędowcy w porozumieniu z władzami cywilnymi i w podległości/służalczości im poluzują nieco zasady, świątynie zaraz wypełnią się wiernymi – tak myślałem – a ci, którym ograniczenie do 5 osób faktycznie uniemożliwiło uczestnictwo w celebrach, znajdą się w pierwszych szeregach chętnych do powrotu na Msze (w imię skrótowości nazwijmy też tak umownie celebry w ramach "Kościoła Novus Ordo").
Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania całkiem sprawnie i okazuje się, że najgorliwszymi być może w znajdowaniu sobie wymówek [(być może) zwalniających ich z obowiązku uczestnictwa] są ci, którzy wcześniej najgorliwiej krytykowali katolicką postawę, w ramach której nie traktujemy jako grzesznika kogoś, kto celem uczestnictwa we Mszy w jedności z Kościołem wszechczasów (tj. katolickim, bez jedności z przyjmującymi lub tolerującymi błędy "Soboru Watykańskiego II" uzurpatorami w sutannach lub bez, okupującymi hierarchiczną strukturę; bez jedności również z pseudotradycjonalistami uznającymi publicznych heretyków za prawowiernych przedstawicieli Kościoła) potrzebuje/potrzebowałby przebyć setki kilometrów i udawać się regularnie w daleką drogę.
Tak jak wcześniej bez mszy nie było zbawienia, tak teraz nie ma go bez maski, bez powstrzymania się od uczestnictwa w celebrze, bez powstrzymania się od przyjmowania Ciała Pańskiego (lub: tego, co uważa się za Jego Ciało).
Wszyscy jesteśmy modernistami
Wszyscy nasiąknęliśmy tym rodzajem myślenia, które świat proponuje nam w sposób nadzwyczaj zintensyfikowany od sześćdziesięciu lat: "każdy może sobie mówić i myśleć, co chce". Możemy się przed powyższym stwierdzeniem bronić. Możemy z nim walczyć. Ale światowy sposób rozumowania w każdym z nas do jakiegoś stopnia siedzi. Do jakiego? Do takiego, do jakiego każdy z nas dał się światu współczesnemu ponieść.
I to jest przyczyna dramatu tylu wspaniałych, pracowitych, bogobojnych ludzi (którym nie ośmielam się odbierać prawa mienienia się katolikami), którzy z niewiadomości (por. Dz 3, 17) zaufali człowiekowi/ludziom bardziej niż Bogu i nauce Jego Kościoła. I zaufali na przykład komuś, kto twierdzi publicznie, że w najbliższym czasie "modernizm będzie wiódł prym w Kościele katolickim". Tak jakby Kościół składał się z pewnych frakcji – tej głoszącej prawdę, całą prawdę, półprawdę, a jeszcze na dodatek g... prawdę – i od czasu do czasu inna z frakcji "przeważałaby", "wiodła prym" – obecnie na przykład ta wyznająca "ściek wszystkich herezji" – a jednocześnie taka zbitka rozmaitych głoszących sprzeczne teorie stronnictw nadal pozostawałby jednym, świętym, katolickim i apostolskim Kościołem. Głosić coś takiego to szaleństwo!
Przecież tuzy pseudotradycji jako to Burke, Schneider etc. też się między sobą w pewnych zasadniczych kwestiach nie zgadzają – ich myśli bywają jednak en bloc traktowane z szacunkiem: w imię tego, że każdy wybiera sobie to, co mu akurat odpowiada. I to jest właśnie ten modernizm nasz powszedni.
Chciałoby się napisać: "Piszę o tym, o czym piszę, po raz ostatni i jak cytowany na wstępie święty przestaję próbować przemawiania do rozumu i przystępuję do modlitwy w intencji".
Wciąż jednak doskwiera mi i kłuje mnie to, że...
Nie potrafię chyba tego pojąć i trudno mi to przyjąć, jak bardzo człowiek skądinąd myślący może być wobec prawdy tak oporny. I on wie, że jest oporny. I jak Stephen Norton tylko się na myśl o tym czy na zwrócenie uwagi na ten fakt ~ uśmiecha. (A myśmy się spodziewali... No, toście się przeliczyli).
I po raz pięćdziesiąty wyciąga ten sam odgrzewany "kontrargument" wobec katolicyzmu rozumianego integralnie – świadcząc o tym, że albo zaniedbał uczciwego zbadania sprawy albo – co gorsza – zbadał ją i uznał, że wygodniej/bezpieczniej/[dodaj własny powód] będzie nie wyciągać logicznych konsekwencji z niezaprzeczalnych faktów.
Ktoś zachęcał mnie do złożenia w parafii zamieszkania aktu apostazji. Nie rozumiem. Ja się nie wypisałem z Kościoła. Ja w nim trwam. Przed nikim (a na pewno nie przed lokalnym przedstawicielem heretyckiej struktury) nie potrzebuję składać żadnego oświadczenia o wypisaniu się z Kościoła. Bo ja się z niego nie wypisałem. Wypisał się za to automatycznie i bez potrzeby żadnej oficjalnej deklaracji tymczasowo zarządzający parafią "proboszcz", którego nawiedziłem, i – dowiedziawszy się odeń, że Kościół nieomylny nie jest, a poza Kościołem zbawienie jest – podziękowałem prewencyjnie za kolędową wizytę, nie chcąc narażać domowników (szczególnie młodszych wiekiem) na konieczność uczestniczenia w rozmowie, w której stanowisko teologiczne osoby duchownej/uchodzącej za duchowną (kwestia wątpliwej ważności święceń) zostanie poddane miażdżącej krytyce. Szacunek dla sutanny.
Ktoś zachęcał mnie, abym wyłącznie własnymi słowami opowiadał o sprawie katolicyzmu integralnego – wbrew mojej zachęcie, by jednak najpierw własnoręcznie (własno~ocznie) zapoznał się z oficjalnymi dokumentami Kościoła. "Bo nie mam na to czasu". Przepraszam, nie masz czasu na kwestie najważniejsze? Na sprawy, z których wynika cała życiowa postawa (a niekiedy kwestia wiecznego zbawienia)? Rozumiem, że współczesny świat chce nam odebrać te resztki "wolnego czasu" i zagospodarować je na siłę tym brudem, który nam proponuje, ale – ale: jeśli chcesz coś więcej z dzisiejszej sytuacji Kościoła oraz świata zrozumieć i zachować wierność – zapoznawanie się z nauczaniem Kościoła jest konieczne. Niniejszym wzywam do uczciwej lektury dokumentów Magisterium.
Jak to ktoś napisał w reakcji na nasze uwagi w zakresie katolicyzmu integralnego:
– A może uważasz, że jestem po prostu prawdą niezainteresowany?
– Sam napisałeś.
Dość pisania. Pora klęknąć do modlenia.
(Jak cytowany na wstępie święty, który się kulom i królom nie kłaniał).
_______
Motto na koniec (nietypowe, prawda?):
Sprawiedliwi staną z wielką stanowczością naprzeciw tych, którzy ich uciskali i zniweczyli ich trudy. Na ten widok zatrwożą się lękiem przeraźliwym i zadziwią z powodu prędkiego a niespodziewanego wybawienia, mówiąc do siebie z żalem i jęcząc w ucisku ducha: «Oto ci, których niegdyś wystawialiśmy na pośmiewisko i jakby na wzgardę. My nierozumni za szaleństwo poczytaliśmy ich życie a koniec ich za czci pozbawiony: a oto, jak zostali oni policzeni między synów Bożych, a udział ich ze Świętymi».
~ Mdr 5, 1–5
19 maja 2020
Nić porozumienia / Nic porozumienia (Klaudyny 12)
Ja stróż latarnik...
czyli: Dobrodziejstwa inwentarza (ang. inventory) elektronicznego w postaci telefonu komórkowego. Brak polskich znaków. A może nie tyle brak, co w procesie tworzenia notatki służbowej na szybko wpisywałem bez polskich znaków będącą w zamyśle NIĆ POROZUMIENIA. Wyszło NIC POROZUMIENIA. Też ładnie. Nici z planu oryginalnego, ale wyszło coś nowego – w sumie nie przekreśliło pierwotnego zamysłu, a coś doń dodało.
Por. http://wiwopowiwo.blogspot.com/2017/09/dzien-stworzenia-na-grochowie.html
Por. też G.K. Chestertona o narodzinach każdego dziecka jak o stworzeniu nowego świata / stwarzaniu świata na nowo:
http://luckyluke7777777.blogspot.com/2008/12/myli-do-uczesane-dobre-zasady-s-po-to.html
Tytuły alternatywne zdjęcia ilustrującego: Prześwity / Przesmyki
17 maja 2020
PoŚcineczki ostatnie?: TŁUMACZYMY SIĘ?
Wyznania vol. 2
Od czasu pierwszych zrozumieliśmy już, że Wiara przez duże "wu" to coś więcej niż Msza przez duże "em"...
Po co w ogóle coś jeszcze tłumaczyć? Przecież wszyscy wszystko wiedzą, a przynajmniej wydaje im się, że wiedzą, a każdy pogląd jest równie wartościowy, "szanuję twoje stanowisko" (jakie by nie było), a ponadto ten czy tamten jest "porządnym, sympatycznym człowiekiem", który co prawda nie widzi nic niewłaściwego w procedurze/procederze in vitro, ale "żyje sobie spokojnie, nikomu nie przeszkadza", więc jest klawo, fajosko i w ogóle.
Na WiWach tłumaczymy sporo. Ale wciąż nam za mało. Nieskromnie stwierdzimy, że wiemy, co tłumaczyć; wiemy, co jest warte zaprezentowania szerszej publiczności.
Gdybyśmy mieli zarysować program planów przekładowych, przychodzą nam w pierwszej kolejności do głowy następujące potrzeby:
Biografia św. Tomasza Morusa autorstwa jego zięcia, Williama Ropera:
https://www.thomasmorestudies.org/docs/Roper.pdf
Finalizacja autobiografii Eryka Rudolpha:
http://wiwopowiwo.blogspot.com/2018/10/eryk-rudolph-nie-najprostsza-droga.html
dla której to (potrzeby finalizacji) powody przedstawiliśmy tu:
http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2018/01/lepiej-zyc-przez-lata-jak-rudolph-niz.html
Kardynała Manninga The Present Crisis of the Holy See Tested by Prophecy – cztery wykłady poświęcone m.in. czasom ostatecznym.
Ordo Romanus Primus – które mamy już gotowe w fazie zaawansowanej; brakuje nam jeszcze kompetentnego łacinnika, który pomógłby w dokończeniu przekładu.
Opus magnum Johna S. Daly'ego poświęcone analizie dzieła życia Michaela Daviesa, a w najgłębszej istocie apologetyce katolickiej czasów dzisiejszych:
https://novusordowatch.org/wp-content/uploads/michael-davies-evaluation.pdf
Tegoż (Johna Daly'ego) mini~biografia x. Filipa Shelmerdine'a:
https://pdfslide.net/documents/father-philip-shelmerdine-complete.html
Fascynujący życiorys!
Jeszcze więcej piosenek Marka Knopflera, którego twórczość domagałaby się w ogóle szerszego komentarza, bo to jeden z niewielu (jeśli nie jedyny) współczesny muzyk z kategorii tzw. rozrywkowych (niepoważnych?), który z wiekiem staje się coraz – nie powiemy może: "lepszy" – ale jakoś artystycznie dojrzalszy, nieodmiennie poszerzający (swoje) horyzonty muzyczne.
Czy coś jeszcze tłumaczyć?
Raczej od zera, od nowa, po swojemu napisać coś w rodzaju:
Migawki – powieść w odcinkach. Mikropowieść. Mikroelementy z życia codziennego.
Bo forma pisana (a jeszcze bardziej widziana, stąd najbardziej chyba wpływowe medium to film) przemawia do większości z nas silniej niż publicystyka, eseistyka etc. Z bohaterami fikcji łączy nas związek emocjonalny. Dlatego w filmie, który w zamyśle ma okazać się "skuteczny" – skutecznie wpłynąć na sposób myślenia odbiorców i zmienić go, jeśli trzeba – twórcy szczególnie starają się jasno pokazać (nawet w kontekście cech zewnętrznych), z którym bohaterem widz ma (w intencji twórców filmu) sympatyzować. I sympatyzujemy (większość przynajmniej). Tak po prostu jest. A ów sympatyczny, przemiły (niczym Jimmy Thesiger z Tajemnicy Siedmiu Zegarów) z tytułu pięknej grzywki czy dobrze dobranych okularów przeciwsłonecznych bohater sączy nam różne idee i treści, których byśmy od brzydala z krostą na nosie nie przyjęli pod żadnym pozorem.
A więc: napisać powieść, nakręcić film!
Podejmowaliśmy już w przeszłości takie próby, ale wyszło chyba mimo wszystkie intencje – za bardzo wprost dydaktycznie, nie?
Wciąż za dużo w Waldku publicystyki, moralizatorstwa; wpleść prawdę w fabułę powieści w sposób naturalny, nienachalny. To jest dopiero sztuka!
Cóż, może pora spróbować?
Dość gadania, rozważania – pora zasiąść do pisania!
Od czasu pierwszych zrozumieliśmy już, że Wiara przez duże "wu" to coś więcej niż Msza przez duże "em"...
Po co w ogóle coś jeszcze tłumaczyć? Przecież wszyscy wszystko wiedzą, a przynajmniej wydaje im się, że wiedzą, a każdy pogląd jest równie wartościowy, "szanuję twoje stanowisko" (jakie by nie było), a ponadto ten czy tamten jest "porządnym, sympatycznym człowiekiem", który co prawda nie widzi nic niewłaściwego w procedurze/procederze in vitro, ale "żyje sobie spokojnie, nikomu nie przeszkadza", więc jest klawo, fajosko i w ogóle.
Na WiWach tłumaczymy sporo. Ale wciąż nam za mało. Nieskromnie stwierdzimy, że wiemy, co tłumaczyć; wiemy, co jest warte zaprezentowania szerszej publiczności.
Gdybyśmy mieli zarysować program planów przekładowych, przychodzą nam w pierwszej kolejności do głowy następujące potrzeby:
Biografia św. Tomasza Morusa autorstwa jego zięcia, Williama Ropera:
https://www.thomasmorestudies.org/docs/Roper.pdf
Finalizacja autobiografii Eryka Rudolpha:
http://wiwopowiwo.blogspot.com/2018/10/eryk-rudolph-nie-najprostsza-droga.html
dla której to (potrzeby finalizacji) powody przedstawiliśmy tu:
http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2018/01/lepiej-zyc-przez-lata-jak-rudolph-niz.html
Kardynała Manninga The Present Crisis of the Holy See Tested by Prophecy – cztery wykłady poświęcone m.in. czasom ostatecznym.
Ordo Romanus Primus – które mamy już gotowe w fazie zaawansowanej; brakuje nam jeszcze kompetentnego łacinnika, który pomógłby w dokończeniu przekładu.
Opus magnum Johna S. Daly'ego poświęcone analizie dzieła życia Michaela Daviesa, a w najgłębszej istocie apologetyce katolickiej czasów dzisiejszych:
https://novusordowatch.org/wp-content/uploads/michael-davies-evaluation.pdf
Tegoż (Johna Daly'ego) mini~biografia x. Filipa Shelmerdine'a:
https://pdfslide.net/documents/father-philip-shelmerdine-complete.html
Fascynujący życiorys!
Jeszcze więcej piosenek Marka Knopflera, którego twórczość domagałaby się w ogóle szerszego komentarza, bo to jeden z niewielu (jeśli nie jedyny) współczesny muzyk z kategorii tzw. rozrywkowych (niepoważnych?), który z wiekiem staje się coraz – nie powiemy może: "lepszy" – ale jakoś artystycznie dojrzalszy, nieodmiennie poszerzający (swoje) horyzonty muzyczne.
Czy coś jeszcze tłumaczyć?
Raczej od zera, od nowa, po swojemu napisać coś w rodzaju:
Migawki – powieść w odcinkach. Mikropowieść. Mikroelementy z życia codziennego.
Bo forma pisana (a jeszcze bardziej widziana, stąd najbardziej chyba wpływowe medium to film) przemawia do większości z nas silniej niż publicystyka, eseistyka etc. Z bohaterami fikcji łączy nas związek emocjonalny. Dlatego w filmie, który w zamyśle ma okazać się "skuteczny" – skutecznie wpłynąć na sposób myślenia odbiorców i zmienić go, jeśli trzeba – twórcy szczególnie starają się jasno pokazać (nawet w kontekście cech zewnętrznych), z którym bohaterem widz ma (w intencji twórców filmu) sympatyzować. I sympatyzujemy (większość przynajmniej). Tak po prostu jest. A ów sympatyczny, przemiły (niczym Jimmy Thesiger z Tajemnicy Siedmiu Zegarów) z tytułu pięknej grzywki czy dobrze dobranych okularów przeciwsłonecznych bohater sączy nam różne idee i treści, których byśmy od brzydala z krostą na nosie nie przyjęli pod żadnym pozorem.
A więc: napisać powieść, nakręcić film!
Podejmowaliśmy już w przeszłości takie próby, ale wyszło chyba mimo wszystkie intencje – za bardzo wprost dydaktycznie, nie?
Wciąż za dużo w Waldku publicystyki, moralizatorstwa; wpleść prawdę w fabułę powieści w sposób naturalny, nienachalny. To jest dopiero sztuka!
Cóż, może pora spróbować?
Dość gadania, rozważania – pora zasiąść do pisania!
15 maja 2020
PoŚcineczki #20a: O wielu takich, co ukradli kolory z bloków
Śladem naszych pościneczkóœ:
http://rediwiwo.blogspot.com/2020/05/poscineczki-20-czarno-biay-swiat.html
Szczególnie w świecie, który głosi, że "nie nie jest czarne ani białe – są tylko różne odcienie szarości". I w którym nawet kolorową tęczę usiłują nam skraść.
http://rediwiwo.blogspot.com/2020/05/poscineczki-20-czarno-biay-swiat.html
Szczególnie w świecie, który głosi, że "nie nie jest czarne ani białe – są tylko różne odcienie szarości". I w którym nawet kolorową tęczę usiłują nam skraść.
14 maja 2020
PoŚcineczki #6: Pieskie życie?
Stopień skretynienia społeczeństwa jest wprost proporcjonalny do liczby mieszkańców miast trzymających w domach psy
Nawet cmentarze nie są już od psów wolne. Stare, dobre czasy, kiedy jednak wprowadzania czworonogów na cmentarz nie było. Podobnie jak okradania grobów. Czyli mimo wszystko coś się zmieniło.
Śladem naszych publikacji:
FLAGOWEJ:
i sztandarowych:
Nawet cmentarze nie są już od psów wolne. "Nawet" – chciałoby się napisać: Kampinos. Jak dziecko ma cieszyć się beztroskim dzieciństwem, skoro nawet przejść się spokojnie po tzw. parku narodowym nie można? No naprawdę. Ścieżką zza krzaków wypadają raz po raz puszczane przez właścicieli luzem bydlęta (nierzadko kilkudziesięciokilowe). Nawet gdyby wypadł taki raz, z nie raz po raz, to i tak byłoby o ten raz za dużo. Dzieje się to w Kampinosie, do którego wstęp z psami jest, oczywiście, surowo zabroniony. Podobnie jak do każdego właściwie z "lasów państwowych". Ale ponieważ nikt spośród teoretycznie do tego celu powołanych zakazu nie egzekwuje, bydło wprowadza bydło tam, gdzie bydłu (teoretycznie) wchodzić nie wolno. Jest dość powszechne przyzwolenie społeczne na łamanie zakazu wprowadzania psów do lasów. Łączy się ono zapewne ze smutnym faktem: coraz więcej mieszczuchów sprawia sobie psy i traktuje owe czworonogi jak bożki; jeśli w danej społeczności (np. mieszkańców osiedla) liczba właścicieli psów przekroczy pewną barierę, to na sprzeciwiających się ich samowoli zaczyna się patrzeć jak na wariatów. Po prostu właścicieli psów robi się za dużo.
Następuje autocenzura opiekuna dziecka i samego dziecka. Dziecko nie może już swobodnie poruszać się w lesie – biegać, skakać, puścić się przodem, wyprzedzić opiekuna o kilkanaście metrów – bo kto wie, kto wychynie zza kolejnego zakrętu ścieżki? I jak tu mówić o beztroskiej zabawie, beztroskiej wizycie w lesie? (Trzeba kupić własny las i ogrodzić. Choćby wyglądało to dziwnie i/lub śmiesznie, wygląda na jedyne skuteczne rozwiązanie).
Dorosłego opiekuna – choć nikt nie mówił, że życie to pasmo przyjemności – może już nużyć chodzenie wszędzie z nieodzownym towarzyszeniem środków przymusu/odgonu bezpośredniego. Z kulą u nogi i kijem w pistolecie, zaraz – na odwrót: z kulą w pistolecie i kijem u nogi.
Za mało agresji okazujemy względem psów oraz ich właścicieli (zwłaszcza wobec właścicieli; to przecież ich rozpanoszenie ponosi odpowiedzialność za rozpanoszenie się psów). Roz-pano-szenie. Czują się jak panowie. Sytuacji.
Nudne i nużące są też kudły kundla na klatce. I na wycieraczce. Wnoszone nolens volens do domu. Chyba że ktoś posprząta. Ale kto? Na pewno nie poczuwa się do tego obowiązku właściciel psa, który kudły na wycieraczce zostawił.
Bić i patrzeć, czy równo puchnie.
Odzyskać miasto dla najsłabszych, którzy boją się (niejednokrotnie w imię rozsądnie rozumianej roztropności) samemu reagować. Cóż bowiem ma uczynić idąca na spacer z dzieckiem w wózku osoba starsza i filigranowa, gdy podbiega do niej i do malucha niekontrolowany przez właściciela zwierz?
Sytuacja autentyczna: opiekunka dziecka dopuszcza psa do siedzącego w spacerówce dziecka. Wcześniej właścicielka dopuściła psa do wózka. Najwyraźniej opiekunka dziecka nie chce psuć Burkowi zabawy. Dziecko is not amused – płacze i krzyczy, a włochaty nieproszony (przez dziecko) gość jego wózka w najlepsze się w nim panoszy. Dziecko jest zapięte, więc nie bardzo ma nawet jak psa odganiać. A panie (tak, panie: właścicielka psa i opiekunka dziecka) szczerzą się do siebie. Jako te psiaki. (Właściciele psów nierzadko do złudzenia przypominają swoich pupili wyglądem zewnętrznym. Wygląda to groteskowo).
Człowiekowi wmawia się dziś, że żyje w świecie cywilizowanym, a to epoka mózgu łupanego. Trzeba walić w te tępe łby, żeby coś do nich dotarło. Czasy cywilizowane? Zamiast mamutów i tygrysów szablozębnych samopas latają psiury. Z błogosławieństwem swoich właścicieli.
Dlaczego czynicie ukryte założenie, że jesteśmy gotowi i chętni na kontakt z waszym zwierzęciem? – chciałoby się spytać. Ale kogo tu pytać. Głupie pytanie – głupi ludzie. Hołotę trzeba bić. Tylko taki argument do niej przemawia.
Bo wy na to, że wasz pies pogryzie osobę powierzoną mojej opiece, macie tysiące szans – ja [jeśli nie chcę dopuścić, by wasz Rex czy Rexia (imiona zdają się o tyle adekwatne, ze traktujecie wasze psy prawdziwie po królewsku) podchodził/obwąchiwał/obśliniał/gryzł tych, za których bezpieczeństwo odpowiadam] nie mogę pomylić się ani razu.
Philip, hejże: co za P-H-ilip? Jesteśmy w Polsce. Na polskim blogu. A zatem: Filip. Filip K. [czyt. "kei" lub "ka"] Dick w opowiadaniu Przedludzie wkłada w usta jednego z przeciwników mordowania małych dzieci w łonach ich matek taką koncepcję:
„Powinna być jakaś organizacja, myślał, podobna do mafii. Żeby likwidować likwidatorów. Wynajęty człowiek podchodzi do jednego z tych doktorów, wyjmuje rurę i wsysa do niej doktora, który kurczy się do rozmiarów płodu. Płód doktora ze stetoskopem wielkości główki od szpilki... roześmiał się na samą myśl.”
A gdyby tak... A gdyby tak – analogicznie – powołać do życia taką organizację, ideę; nazwijmy ją roboczo
ARMY OF DOG
(Armia doga; przez analogię do nazwy amerykańskiej Army of God, której sposób działalności jest nam, nie ukrywamy, bliski)
której członkowie (oporu bez przywódcy najlepiej)/sympatycy/zwolennicy fizycznie gnębiliby rozpanoszonych właścicieli rozpanoszonych psów – umieszczali ich zdjęcia w Internecie, nękali ich fizycznie etc., prowadziliby kampanie zawstydzające, stosowaliby przemoc dla zastraszenia ich i zmuszenia do liczenia się z wolą niechcących kontaktu z ich zwierzętami – idziemy o zakład, że liczne osoby – jeśli nie całe grupy społeczne: ciężarne, staruszki i starcy, alergicy, ludzie nieznoszący śliniących się na nich czworonogów etc. – odniosłyby się do działalności podobnej grupy/podobnych indywidualnych oporzystów bez przywódcy entuzjastycznie.
Bo (to wyjaśnienie dla Przyjaciela):
to nie ja boję się psów. To psy boją się mnie.
Takie jest przynajmniej założenie i podstawa działania.
Traumy z przeszłości? Nie potrzeba żadnych traum, aby niekoniecznie pałać chęcią bliższego kontaktu z psem. I kropka.
A propos wygłoszonej, a raczej wypisanej przez nas już niejednokrotnie chyba uwagi, że w razie sytuacji nagłej właścicielce psa zabraknie fizycznej siły, aby nim kierować. Byliśmy świadkami takiej sytuacji, gdy pewna pani – spotkawszy się z odporem i skutecznym odgonieniem swojego Pimpka – starając się ochronić go przed dalszymi skutkami fizycznej agresji nań – a nie mając siły, by go z powrotem za ogrodzenie swojej posesji zaciągnąć (próbowała pchać na klęczkach, ale nie dała rady) – klęczała na asfalcie i błagała psa, aby wrócił za ogrodzenie.
Cóż zrobić ze znajomym, który nie potrafi mojego stosunku do psów uszanować/przyjąć? Jeśli nie jest w stanie powściągnąć swojego pupila (a przede wszystkim siebie) i odizolować go na czas wizyty – zamykając np. w ogrodzie czy na balkonie (bywają i tacy)?...
A tymczasem na placu zabaw (bo i tu psiarze swoich pupili wprowadzają! razem z ich sikami i kupami i ślinieniami się)...
Mruganie okiem do opiekuna dzieci na placu zabaw:
"On jest dobrze wychowany. Nic nie zrobi."
"Ale ja mu coś zrobię. Ma pani/Masz [w zależności od sytuacji i potrzeby chwili] sekundę, żeby go zabrać."
Kupy psie NIEKTÓRZY, BO NIE WSZYSCY, z trawników może i sprzątają, ale sików już nie. A dzieci też chodzą po trawnikach ("zaraz! jak to? skandal! trawniki są przecież wyłącznie dla psów!"). W kupy niesprzątnięte też wdeptywać im się zdarza. Fu! Wstydźcie się!
A ci nieodpowiedzialni psiarze to są w sumie śmierdzący tchórze. Bo jak idzie matka z dzieckiem w wózku, na ręku lub ciężarna, to bez wahania puszczają psa wolno – a jak tylko spostrzegą, że w ich kierunku zbliża się samochód lub rower – zaraz biorą psiula na smycz i się usuwają; bo pojazd z jeźdźcem cięższy i może pupilkowi krzywdę zrobić. Od razu widać, kto jest dla nich ważniejszy: dziecko/staruszka/ciężarna (słowem: człowiek) czy zwierzę.
A jednocześnie Przyjaciel – mieszkający na wsi (czyżby z tego względu "predystynowany" do traktowania zwierząt z większą pobłażliwością niż miastowi?) – dosłownie traktuje słowa porzekadła "nie dla psa kiełbasa" (niejeden emeryt ma [pod względem bytowym] gorzej niż pies – zwykł mawiać), a jego psy nigdy nie są wpuszczane do domu. Mają swoje budy, podwórko. Są na swoich miejscach.
Na koniec oddajmy głos samym psom. Jeśli to możliwe.
Nie dziw, że od czasu do czasu trzymany w mieszkaniu psiul usiłuje zagryźć swojego właściciela. Skoro ten trzyma go w ograniczeniu czterech ścian (chodzi szczególnie o duże rasy), a ponadto traktuje nienormalnie – nadnormalnie...
Według opinii znajomego weterynarza zwierzęta pojawiające się w miejskich lecznicach są w większości chore psychicznie, ponieważ właściciele traktują je z nabożeństwem godnym lepszej sprawy. Zachowują się nie tak jak "normalnie" powinien zachowywać się pies. Są albo przesadnie potulne albo przesadnie agresywne. Albo... Bo są przez właścicieli traktowane nienormalnie. I to wpędza je w chorobę.
Dlaczego znowu o psach? – można by spytać.
Nienormalny stosunek rzesz społeczeństwa do kwestii trzymania psów w mieście i traktowania ich nadnormalnie stał się zjawiskiem na tyle powszechnym, że odciska na czasach obecnych piętno znacznie bardziej dotkliwe niż to, że polityk X pożarł się (teoretycznie) z politykiem Y, że Kowalski, Nowak, czy inny żyd lub mason. I dla kogoś, kto będzie usiłował zrozumieć coś z czasów obecnych za lat pięćdziesiąt czy sto, może właśnie to charakterystyczne zjawisko powie o nich więcej niż serie nazwisk pseudobohaterów współczesności.
* * *
Nam strzelać nie kazano (zrobiliśmy to z własnej nieprzymuszonej woli). Wstąpiłem na działki (gdzie wolnobiegający pies jest zjawiskiem wciąż na tyle rzadkim, iż opiekun dziecka może, wstąpiwszy na nie, z lekka odetchnąć z ulgą). To znaczy: nie wstąpiłem, bo mocodawcy ROD wykorzystując koniunkturę na zamykanie wszystkiego, co się da (od kościołów poczynając), zamknęli działki dla spacerowiczów "do odwołania" (co to może znaczyć, wie doskonale każdy, kto prześledzi historię wprowadzania kolejnych podatków lub programów państwowego rozdawnictwa – zacząć łatwo, skończyć/skasować/odwołać choć jeden z nich – już nie tak bardzo). A więc – zamknięte. W sumie: gdybym był właścicielem choćby spłachetka ziemi, pewnie zrobiłbym to samo. Ale szkoda. Zniknął nam ze spacerowej mapy swego rodzaju azyl. Przynajmniej do odwołania...
12 maja 2020
PoŚcineczki #28: Nie krzywdź człowieka!
Świadectwo zbydlęcenia, a właściwie spsienia narodu.
Mnożą się samochodowe nalepki z napisem Nie krzywdź sugerującym powstrzymanie się od stosowania przemocy wobec zwierząt, a konkretnie psów.
Nikt z nas za krzywdzeniem zwierząt się nie opowiada; niech każde zwierzę znajdzie się na właściwym miejscu. Ale:
Kto z psich nalepkowiczów byłby gotów nalepić na swoim aucie nalepkę głoszącą NIE KRZYWDŹ CZŁOWIEKA (może w szczególności CZŁOWIEKA NIENARODZONEGO) i faktycznie wyznawać tę zasadę sercem, umysłem, słowem i czynem?
Mnożą się samochodowe nalepki z napisem Nie krzywdź sugerującym powstrzymanie się od stosowania przemocy wobec zwierząt, a konkretnie psów.
Nikt z nas za krzywdzeniem zwierząt się nie opowiada; niech każde zwierzę znajdzie się na właściwym miejscu. Ale:
Kto z psich nalepkowiczów byłby gotów nalepić na swoim aucie nalepkę głoszącą NIE KRZYWDŹ CZŁOWIEKA (może w szczególności CZŁOWIEKA NIENARODZONEGO) i faktycznie wyznawać tę zasadę sercem, umysłem, słowem i czynem?
PoŚcineczki #3: Kobiety są niebezpieczniejszymi kierowcami niż mężczyźni. Statystycznie
Już mamy wejść (nie: wtargnąć) na przejście dla pieszych bez świateł. Do zebry zbliża się samochód. Jedzie ni to wolno, ni to szybko. Wygląda na to, że może się zatrzymać. Już-już mamy postawić stopy na jezdni, ale w ostatnim momencie rozmyślamy się. A może: namyślamy się. I czekamy, a nawet robimy krok wstecz. Auto z (uśmiechającą się niekiedy) panią kierownicą/kierowniczką przejeżdża. Na szczęście nie nas, bo się powstrzymaliśmy. Ale gdybyśmy tylko ośmielili się wejść na asfalt, zostałaby z nas mokra plama.
Już mamy przejechać rowerem ścieżką na zielonym świetle. Coś nas tyka i hamujemy. Z prawej strony, korzystając z zielonej strzałki (albo "zwyczajnego" zielonego światła), szarżuje auto z (uśmiechającą się niekiedy) panią kierownicą/kierowniczką. Ustępujemy, nie ma rady. Samochód jest cięższy od bicyklu. Przeżyliśmy.
Już mamy jechać dalej drogą z pierwszeństwem (naszym pierwszeństwem). Ale tu z bocznej uliczki wysuwa się przód maski jakiegoś auta. Hamowanie! Któż to tak odważnie wygląda z boku, sugerując, że chciałby nas stuknąć? Aha, jakaś pani, No, dobrze. Zatrzymaliśmy się już. Uniknęliśmy kolizji. Machamy już na to ręką i machamy pani, że – dobrze – niech jedzie, ustępujemy jej. Niech włączy się do ruchu. Pani nie daje się przekonać. Odmachuje do nas: jednak to my mamy (zgodnie z przepisami) jechać pierwsi. Wrzucamy bieg i gazu. A tymczasem pani milisekundy przed nami zrobiła to samo i zaraz w nas wjedzie. Hamowanie ponowne.
Śmiech pusty pozostaje i tyle.
Idę o zakład, że w przypadku podobnych w/w wypadków 95% osób za kierownicą prowadzonych w niebezpieczny sposób aut to są właśnie panie – kierowniczki. Zachęcam każdego do przeprowadzenia podobnego badania na własną rękę.
Być może mężczyźni królują w statystykach jako sprawcy wypadków, ale to tylko dlatego, że dzięki przytomności umysłu pieszych, rowerzystów oraz kierowców-mężczyzn do większości potencjalnych "zdarzeń drogowych" nie dochodzi. Kobiety-kierowniczki prowadzą niebezpiecznie, w sposób nieobliczalny, nie licząc się z życiem i zdrowiem innych użytkowników dróg i chodników. (Oczywiście, nie wszystkie i nie każda z osobna. Nie ma to jak stereotyp i generalizacja).I – powtórzymy – to przytomności umysłu mężczyzn zawdzięczamy, że do większości potencjalnych wypadków nie dochodzi. Rzecz jasna, niedoszłym sprawczyniom drogowych masakr ich niebezpieczne manewry uchodzą zasadniczo na sucho – i w danych statystycznych nie zostają ujęte.
_______
* Skoro lekarz i lekarka, to kierowca i kierownica. Podobnie: pielgrzym i pielgrzymka.
Już mamy przejechać rowerem ścieżką na zielonym świetle. Coś nas tyka i hamujemy. Z prawej strony, korzystając z zielonej strzałki (albo "zwyczajnego" zielonego światła), szarżuje auto z (uśmiechającą się niekiedy) panią kierownicą/kierowniczką. Ustępujemy, nie ma rady. Samochód jest cięższy od bicyklu. Przeżyliśmy.
Już mamy jechać dalej drogą z pierwszeństwem (naszym pierwszeństwem). Ale tu z bocznej uliczki wysuwa się przód maski jakiegoś auta. Hamowanie! Któż to tak odważnie wygląda z boku, sugerując, że chciałby nas stuknąć? Aha, jakaś pani, No, dobrze. Zatrzymaliśmy się już. Uniknęliśmy kolizji. Machamy już na to ręką i machamy pani, że – dobrze – niech jedzie, ustępujemy jej. Niech włączy się do ruchu. Pani nie daje się przekonać. Odmachuje do nas: jednak to my mamy (zgodnie z przepisami) jechać pierwsi. Wrzucamy bieg i gazu. A tymczasem pani milisekundy przed nami zrobiła to samo i zaraz w nas wjedzie. Hamowanie ponowne.
Śmiech pusty pozostaje i tyle.
Idę o zakład, że w przypadku podobnych w/w wypadków 95% osób za kierownicą prowadzonych w niebezpieczny sposób aut to są właśnie panie – kierowniczki. Zachęcam każdego do przeprowadzenia podobnego badania na własną rękę.
Być może mężczyźni królują w statystykach jako sprawcy wypadków, ale to tylko dlatego, że dzięki przytomności umysłu pieszych, rowerzystów oraz kierowców-mężczyzn do większości potencjalnych "zdarzeń drogowych" nie dochodzi. Kobiety-kierowniczki prowadzą niebezpiecznie, w sposób nieobliczalny, nie licząc się z życiem i zdrowiem innych użytkowników dróg i chodników. (Oczywiście, nie wszystkie i nie każda z osobna. Nie ma to jak stereotyp i generalizacja).I – powtórzymy – to przytomności umysłu mężczyzn zawdzięczamy, że do większości potencjalnych wypadków nie dochodzi. Rzecz jasna, niedoszłym sprawczyniom drogowych masakr ich niebezpieczne manewry uchodzą zasadniczo na sucho – i w danych statystycznych nie zostają ujęte.
_______
* Skoro lekarz i lekarka, to kierowca i kierownica. Podobnie: pielgrzym i pielgrzymka.
11 maja 2020
Naprawdę piękny język polski... Angielski też niezły, choć nie tak dobry
Rebusy:
UK
United Kingdom? Nie, to po angielsku...
Samo UK (nic więcej) – a zatem: samouk.
W podobnym tonie:
W
To Winicjusz [W i nic już]. {h/t: HFSII}
Dwuznaczność:
Kisiel granatowy.
Z angielska: I like ice-cream. / I like, I scream.
UK
United Kingdom? Nie, to po angielsku...
Samo UK (nic więcej) – a zatem: samouk.
W podobnym tonie:
W
To Winicjusz [W i nic już]. {h/t: HFSII}
Dwuznaczność:
Kisiel granatowy.
Z angielska: I like ice-cream. / I like, I scream.
PoŚcineczki #32: Wiwo [a raczej WiWa (w liczbie czterech aktualnie)] czyli walka z wiatrakami?
Aby skutecznie walczyć ze światem w świecie współczesnym na niwie światowej – tzn. nie tylko duchowej, znosząc wszystko i zawsze w imię pokory lub świętego spokoju – ale odwijać się i tworzyć zręby "państwa Bożego", własnej zdrowej ojczyzny lokalnej – nieodzowne wydaje się, aby zainteresowani tworzeniem takiej katolickiej społeczności mieszkali blisko siebie. Fizyczna bliskość miejsca zamieszkania. Unikanie rozproszenia, które utrudnia współdziałanie praktyczne w świecie fizycznym, a nie tylko wirtualnym. Katolikom czytającym i ceniącym podobne publikacje w Sieci, dzielącym się swoimi spostrzeżeniami i znajdującym osoby podobnie myślące, komunikującym się za pomocą Internetu – zaznaczającym swoją obecność w świecie wirtualnym w sposób wydatny – może brakować do tworzenia swojej wspólnej małej (?) ojczyzny niewiele albo tylko jednego:
Nic nie zastąpi bliskości miejsca zamieszkania. Dla wspólnej obrony. I ataku. Przede wszystkim.
Takie z nas trochę netowe ssaki. Ssiemy z Sieci informacje i czasami może nam się wydawać, że w wydatny sposób zmieniamy świat na lepsze. Może. A może sensowniej byłoby ten czas przeznaczyć na zasadzenie marchewki we własnym ogródku?... Ale któż z nas prowadzi własny ogródek?
Nic nie zastąpi bliskości miejsca zamieszkania. Dla wspólnej obrony. I ataku. Przede wszystkim.
Takie z nas trochę netowe ssaki. Ssiemy z Sieci informacje i czasami może nam się wydawać, że w wydatny sposób zmieniamy świat na lepsze. Może. A może sensowniej byłoby ten czas przeznaczyć na zasadzenie marchewki we własnym ogródku?... Ale któż z nas prowadzi własny ogródek?
Językowo / Na językach: Dorobiłem się... X dzieci
?
Czy to byłaby metoda na obejście kojarzącego się z własnością, posiadaniem wyrażenia:
"Mam... X dzieci".
Czy to byłaby metoda na obejście kojarzącego się z własnością, posiadaniem wyrażenia:
"Mam... X dzieci".
DWUZNACZNOŚCI
Kwestia szyku / Zadać szyku: Przerwa dyskusyjna czy dyskusyjna przerwa?
Język polski: Jan kocha Marię. Marię kocha Jan.
Język angielski: John loves Mary. Mary loves John.
Nie znoszę jaj.
Piwa i różańca nie odmawiam.
Chciałbym upłynnić ten miód.
Na nic się zda. = Na nic się nie zda.
Język polski: Jan kocha Marię. Marię kocha Jan.
Język angielski: John loves Mary. Mary loves John.
Nie znoszę jaj.
Piwa i różańca nie odmawiam.
Chciałbym upłynnić ten miód.
Na nic się zda. = Na nic się nie zda.
PoŚcineczki #20: Czarno-biały świat
nowo stawianych bloków. Nuda. Niesamowita.
Śladem naszych pościneczków: http://rediwiwo.blogspot.com/2020/05/poscineczki-10-inny-swiat-dziaek.html
Dlaczego nieomal tylko w tak klasycznie szachowej kolorystyce można nowo wznoszone bloki napotkać?
Czy ktoś mógłby nam wyjaśnić powszechność zamiłowania do tego zestawu barw?
Śladem naszych pościneczków: http://rediwiwo.blogspot.com/2020/05/poscineczki-10-inny-swiat-dziaek.html
Dlaczego nieomal tylko w tak klasycznie szachowej kolorystyce można nowo wznoszone bloki napotkać?
Czy ktoś mógłby nam wyjaśnić powszechność zamiłowania do tego zestawu barw?
Śladem naszych publikacji: Artysta – wybitny, rodzina – normalna lub: Artysta – wybitny, życie osobiste – normalne
http://wirtualnewydawnictwowiwo.blogspot.com/2016/04/przez-pocie-potki-i-poteczki-rubryka.html
Po latach poszukiwań...
1. J.R.R. Tolkien
2. C. K. Norwid
3. Małgorzata Musierowicz? (znak zapytania motywowany niepewnością, czy da się tę twórczynię zaliczyć do grona wybitnych)
Kto da jeszcze? Kto da więcej?
"Nie czuję się modernistą"
– znakomity (i autentycznie usłyszany) argument na rzecz tezy, że wygłaszający ją właśnie nim jest. No bo skoro ocenę rzeczywistości poddaje kategoriom swoich czuć i odczuć, a nie nagich faktów...
PoŚcineczki #10: Inny świat działek
Sympatyczny uśmiech. Miła rozmowa. Zaczepienie spacerowicza z życzliwością. Obdarowanie go jakimś owocem dobroci Bożej, ziemi i pracy rąk własnych. I to wszystko dzieje się w dwumilionowym mieście? I to nie jako wyjątek, ale raczej norma?
Tak, to wizyta na działkach. Na tak zwanych Rodzinnych Ogrodach Działkowych. I nie chcemy tu rozpisywać się o pseudoformie pseudowłasności jaka w ich ramach obowiązuje.
Chcemy zwrócić uwagę na ciekawe zjawisko: ci sami użytkownicy działki, być może niejednokrotnie mieszkańcy położonych kilkadziesiąt metrów dalej bloków, wychodząc z klatek owych bloków niekoniecznie zachowaliby się w stosunku do mnie w sposób opisany w początkowych zdaniach niniejszego poŚcinka. Ileż może zmienić w ludzkim zachowaniu przebywanie w danego rodzaju otoczeniu! – może szczególnie w otoczeniu pomyślanym na skalę bardziej ludzką (i tym samym bardziej Bożą).
Czy mamy prawo (i czy ma to sens) wyobrażać sobie jak wyglądałyby stosunki społeczne wśród ludzi żyjących powszechnie na działkach – ale działkach prawdziwych, będących własnością ich właścicieli? W społeczeństwie prywatnych właścicieli ziemi; ludzi mieszkających w domach wolnostojących?
Odwiedzającemu działki rzuca się w oczy interesujące zjawisko: prawie wszystkie są jakoś zorganizowane, zaplanowane, zadbane. O prawie każdą ktoś autentycznie dba. Wszystkie są w pewien sposób do siebie podobne – a jednocześnie każda ma swoją specyfikę, pozostawiony na sobie rys opiekuna.
Tak jak prawdziwa architektura. Wszystkie tzw. "stare" kościoły coś łączy – można by zaryzykować stwierdzenie, że niemożliwy do pomylenia z niczym innym (żadnym innym typem budynku) wygląd... kościoła. Pod tym względem są takie same. A jednocześnie bez trudności odróżniamy bazylikę Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu od katedry wawelskiej czy kościoła mariackiego. Tymczasem podrygi i popisy lekceważących kanony współczesnych pseudoartystów (wmówiono im, że przy budowie świątyni {nie tylko zresztą jej} nie obowiązują żadne zasady poza tą, że projekt i wykonanie budowli ma dać wyraz ICH "artystycznej" ekspresji) kończą się tym, że nie tylko nie potrafimy odróżnić jednej modernistycznej (w podwójnym, a nawet potrójnym tego słowa znaczeniu) świątyni od innej (chyba że w konkurencji na ohydę i brzydotę ktoś wykaże się wybitnie), ale nawet modernistycznego potworka od szopy z narzędziami (z przeproszeniem szopy z narzędziami, która bywa zbudowana solidnie i ładnie)... więc może lepiej porównać wygląd przytłaczającej większości współczesnych budynków przeznaczonych na cele kultu Novus Ordo do galerii handlowej czy innego oszklonego paskudztwa.
Ja tam wolę działki...
Tak, to wizyta na działkach. Na tak zwanych Rodzinnych Ogrodach Działkowych. I nie chcemy tu rozpisywać się o pseudoformie pseudowłasności jaka w ich ramach obowiązuje.
Chcemy zwrócić uwagę na ciekawe zjawisko: ci sami użytkownicy działki, być może niejednokrotnie mieszkańcy położonych kilkadziesiąt metrów dalej bloków, wychodząc z klatek owych bloków niekoniecznie zachowaliby się w stosunku do mnie w sposób opisany w początkowych zdaniach niniejszego poŚcinka. Ileż może zmienić w ludzkim zachowaniu przebywanie w danego rodzaju otoczeniu! – może szczególnie w otoczeniu pomyślanym na skalę bardziej ludzką (i tym samym bardziej Bożą).
Czy mamy prawo (i czy ma to sens) wyobrażać sobie jak wyglądałyby stosunki społeczne wśród ludzi żyjących powszechnie na działkach – ale działkach prawdziwych, będących własnością ich właścicieli? W społeczeństwie prywatnych właścicieli ziemi; ludzi mieszkających w domach wolnostojących?
Odwiedzającemu działki rzuca się w oczy interesujące zjawisko: prawie wszystkie są jakoś zorganizowane, zaplanowane, zadbane. O prawie każdą ktoś autentycznie dba. Wszystkie są w pewien sposób do siebie podobne – a jednocześnie każda ma swoją specyfikę, pozostawiony na sobie rys opiekuna.
Tak jak prawdziwa architektura. Wszystkie tzw. "stare" kościoły coś łączy – można by zaryzykować stwierdzenie, że niemożliwy do pomylenia z niczym innym (żadnym innym typem budynku) wygląd... kościoła. Pod tym względem są takie same. A jednocześnie bez trudności odróżniamy bazylikę Bożego Ciała na krakowskim Kazimierzu od katedry wawelskiej czy kościoła mariackiego. Tymczasem podrygi i popisy lekceważących kanony współczesnych pseudoartystów (wmówiono im, że przy budowie świątyni {nie tylko zresztą jej} nie obowiązują żadne zasady poza tą, że projekt i wykonanie budowli ma dać wyraz ICH "artystycznej" ekspresji) kończą się tym, że nie tylko nie potrafimy odróżnić jednej modernistycznej (w podwójnym, a nawet potrójnym tego słowa znaczeniu) świątyni od innej (chyba że w konkurencji na ohydę i brzydotę ktoś wykaże się wybitnie), ale nawet modernistycznego potworka od szopy z narzędziami (z przeproszeniem szopy z narzędziami, która bywa zbudowana solidnie i ładnie)... więc może lepiej porównać wygląd przytłaczającej większości współczesnych budynków przeznaczonych na cele kultu Novus Ordo do galerii handlowej czy innego oszklonego paskudztwa.
Ja tam wolę działki...
PoŚcineczki #30: Natura vs. tzw. cywilizacja w nowej odsłonie: Beczka vs. kwiaty
Czy jedynym sposobem na to, by ograniczyć (jeśli nie zlikwidować całkowicie) zjawisko bezmyślnego zaśmiecania przyrody, jest prywatyzacja każdej piędzi ziemi?
4 maja 2020
1 maja 2020
PoŚcineczki #4: Sekrety sąsiadów / W(z)rastanie / 500+
Myśli sproszone.
Na podwórku, które wygląda jak z Okna na podwórze Hitchcocka, można zobaczyć z okna wiele ciekawych rzeczy. Na przykład: w krajobraz oglądanie bogini TiWi (z angielska: TV) wrosło już tak mocno, że nikogo nie dziwi, iż telewizornia wszędzie leci. Da się nawet podglądać, co tam sąsiad ogląda. A może wcale nie ogląda? Może coś tam tylko bez ustanku leci. W tle. Kojący teoretycznie szum. Sąsiad (podobnie jak ja?) zapewnia sobie nieustanną obecność ciał obcych w domu. Ciał, obrazów oraz idei, którym oddał już swoją przestrzeń niegdyś prywatną w pacht. Telewizor leci. (Albo serial na komputerze). Jest domownikiem. Dyskretnym, a jednocześnie wszechobecnym. I taki kwiatek: niezobowiązujący rzut oka – nawet niekoniecznie w kierunku posadowionego na poczesnym miejscu w widocznym przez okno naprzeciwko salonie sąsiada. A tam na ekranie czołówka programu. Akurat wyświetlają tytuł: Sekrety sąsiadów.
Truth is so much funnier than fiction.
W krajobraz Polski/polski wrastają nie tylko anteny TV. (Satelitarne talerze patrzą na nas dumnie z dachów straszących wyglądem ruder). Nie wiemy, czy to wrażenie powszechne wśród naszych Drogich Czytelników, ale każdy nowy budynek, ulica, układ roślin – wygląd okolicy – wrasta w naszą świadomość dość prędko. (Czy też może w pamięci {szczególnie osób starszych} pozostają na zawsze silniejsze obrazy z przeszłości – jak tu było kiedyś, zanim?).
Był taki okoliczny kawał dzikiej ziemi. Drzewa, chaszcze i tak dalej. Raj lat dziecinnych. I był tak aż do lat jeśli nie dorosłych, to co najmniej niemłodych. Pewnego dnia przyjeżdża – profesjonalna, a jakże – ekipa robotnicza – karczuje drzewa i chaszcze, wyrównuje nierówności, "cywilizuje" teren – wreszcie: kładzie brukowane alejki, ustawia kosze na śmieci (pierwsza oznaka tego, że las staje się parkiem, a teren dziki – "ucywilizowanym"), ocembrowuje stawek, z którego wynoszą się kumkające dotychczas żaby... Fred Reed zdaje się sugerować, że to proces nieunikniony. Cóż... Tym, co może dotyka najbardziej, jest fakt, że dla kogoś dziki niegdyś teren był "własny", był "swój" – przez lata, a nawet dekady. Chodziłem tam, bawiłem się tam setki i tysiące razy. Znałem go. Był "mój". A(ż) tu pewnego dnia pojawia się grupa osób, które nigdy wcześniej na "moim" terenie stopy nie postawiły, nie są stąd, nie znają go, nie jest "ich" – i w przeciągu krótkiego czasu zaprowadza swoje/nowe/zlecone porządki. I nic już nie jest takie samo. Ten kasztanowiec był świadkiem moich zabaw przez lata; dla robotnika zaprzęgniętego do "cywilizowania" terenu to tylko krzyżyk (albo inny symbol) na planie nowego wspaniałego zagospodarowania przestrzeni.
I teraz jak przez mgłę pamiętam jak było. Narzuca mi się jednak już na myśl za każdym razem to nowe, już nie "dzikie", podobno lepsze.
Prywatnym właścicielom też się zdarza wycinać – ale ich. Można zakładać, że nad wykoszeniem hektarów własnych drzew zastanowiłbym się chwilę dłużej niż chwilę. I to ja podejmowałbym ostateczną decyzję o ich ewentualnym usunięciu.
W świadomość powszechną wrastają też idee i hasła. Owoż niechlubne "pięćset plus". (Choćbyśmy byli przeciw – i tak wiemy, o co chodzi). W sumie to czemu tylko pięćset? Niniejszym postuluję 500 milionów – nie: miliardów – plus. Zaraz, czemu nie 5000000000000000000000000000000000000+? Zaraz wszyscy zrobimy się zasobniejsi. To murowany przepis na sukces. Rozwiązanie wszystkich naszych problemów. Dopóki ktoś nie da więcej...
Na podwórku, które wygląda jak z Okna na podwórze Hitchcocka, można zobaczyć z okna wiele ciekawych rzeczy. Na przykład: w krajobraz oglądanie bogini TiWi (z angielska: TV) wrosło już tak mocno, że nikogo nie dziwi, iż telewizornia wszędzie leci. Da się nawet podglądać, co tam sąsiad ogląda. A może wcale nie ogląda? Może coś tam tylko bez ustanku leci. W tle. Kojący teoretycznie szum. Sąsiad (podobnie jak ja?) zapewnia sobie nieustanną obecność ciał obcych w domu. Ciał, obrazów oraz idei, którym oddał już swoją przestrzeń niegdyś prywatną w pacht. Telewizor leci. (Albo serial na komputerze). Jest domownikiem. Dyskretnym, a jednocześnie wszechobecnym. I taki kwiatek: niezobowiązujący rzut oka – nawet niekoniecznie w kierunku posadowionego na poczesnym miejscu w widocznym przez okno naprzeciwko salonie sąsiada. A tam na ekranie czołówka programu. Akurat wyświetlają tytuł: Sekrety sąsiadów.
Truth is so much funnier than fiction.
W krajobraz Polski/polski wrastają nie tylko anteny TV. (Satelitarne talerze patrzą na nas dumnie z dachów straszących wyglądem ruder). Nie wiemy, czy to wrażenie powszechne wśród naszych Drogich Czytelników, ale każdy nowy budynek, ulica, układ roślin – wygląd okolicy – wrasta w naszą świadomość dość prędko. (Czy też może w pamięci {szczególnie osób starszych} pozostają na zawsze silniejsze obrazy z przeszłości – jak tu było kiedyś, zanim?).
Był taki okoliczny kawał dzikiej ziemi. Drzewa, chaszcze i tak dalej. Raj lat dziecinnych. I był tak aż do lat jeśli nie dorosłych, to co najmniej niemłodych. Pewnego dnia przyjeżdża – profesjonalna, a jakże – ekipa robotnicza – karczuje drzewa i chaszcze, wyrównuje nierówności, "cywilizuje" teren – wreszcie: kładzie brukowane alejki, ustawia kosze na śmieci (pierwsza oznaka tego, że las staje się parkiem, a teren dziki – "ucywilizowanym"), ocembrowuje stawek, z którego wynoszą się kumkające dotychczas żaby... Fred Reed zdaje się sugerować, że to proces nieunikniony. Cóż... Tym, co może dotyka najbardziej, jest fakt, że dla kogoś dziki niegdyś teren był "własny", był "swój" – przez lata, a nawet dekady. Chodziłem tam, bawiłem się tam setki i tysiące razy. Znałem go. Był "mój". A(ż) tu pewnego dnia pojawia się grupa osób, które nigdy wcześniej na "moim" terenie stopy nie postawiły, nie są stąd, nie znają go, nie jest "ich" – i w przeciągu krótkiego czasu zaprowadza swoje/nowe/zlecone porządki. I nic już nie jest takie samo. Ten kasztanowiec był świadkiem moich zabaw przez lata; dla robotnika zaprzęgniętego do "cywilizowania" terenu to tylko krzyżyk (albo inny symbol) na planie nowego wspaniałego zagospodarowania przestrzeni.
I teraz jak przez mgłę pamiętam jak było. Narzuca mi się jednak już na myśl za każdym razem to nowe, już nie "dzikie", podobno lepsze.
Prywatnym właścicielom też się zdarza wycinać – ale ich. Można zakładać, że nad wykoszeniem hektarów własnych drzew zastanowiłbym się chwilę dłużej niż chwilę. I to ja podejmowałbym ostateczną decyzję o ich ewentualnym usunięciu.
W świadomość powszechną wrastają też idee i hasła. Owoż niechlubne "pięćset plus". (Choćbyśmy byli przeciw – i tak wiemy, o co chodzi). W sumie to czemu tylko pięćset? Niniejszym postuluję 500 milionów – nie: miliardów – plus. Zaraz, czemu nie 5000000000000000000000000000000000000+? Zaraz wszyscy zrobimy się zasobniejsi. To murowany przepis na sukces. Rozwiązanie wszystkich naszych problemów. Dopóki ktoś nie da więcej...